Straż nocna (2004) reż. Timur Bekmambetov |
Nie wchodź dwa razy do tej samej rzeki
Mniej więcej osiem, może dziesięć lat temu trafiłam na
film „Straż nocna”, który ponoć miał być rosyjskim majstersztykiem. No właśnie,
miał być. Bardzo szybko pogubiłam się w ekstremalnie chaotycznej fabule, a
oglądając użyte efekty specjalne nie wiedziałam, czy śmiać się, czy raczej
uronić łezkę z zażenowania. Pamięć ma jednak dosyć krótka jest i kiedy już
przeczytałam powieści Łukjanienki, pomyślałam, żeby dać ich ekranizacji jeszcze
jedną szansę. I to był błąd!
Byle więcej, byle szybciej
Znając fabułę „Nocnego Patrolu” bez większych problemów w
końcu ogarnęłam, o co chodzi w filmie, mimo zmian wprowadzonych do scenariusza
w porównaniu z książkowym oryginałem, ale o tym za chwilę. Twórcy filmu wyszli
chyba z założenia, że każdy potencjalny widz zna realia świata stworzonego
przez Łukjanienkę, bo patrząc teraz świeżym spojrzeniem, muszę przyznać, że
gdybym nie przeczytała książki, film byłby dla mnie projekcją szalonego snu
reżysera, w którym dużo się dzieje, ale związków przyczynowo-skutkowych to
szukać w nim można ze świecą (albo latarką, ale o tym również za chwilę).
Film otwiera scena sprzed tysiąca lat, w której widać
walczące siły Światła i Ciemności, a głos lektora wyjaśnia, że wtedy właśnie
doszło do rozejmu i podpisania traktatu pokojowego, na mocy którego powstała
Straż Nocna i Straż Dzienna, mające dbać o zachowanie równowagi. Potem
przenosimy się do Moskwy, w której niejaki Anton Gorodecki przychodzi do
kobiety podającej się za wiedźmę, by szukać pomocy w odzyskaniu żony. Staje się
tam świadkiem interwencji Straży Nocnej, podczas której okazuje się, że on sam
również jest Innym, a konkretnie jasnowidzem.
Anton i wiedźma, szykująca wywar w kieliszku wódki |
Mija dwanaście lat, Gorodecki (w końcu wyglądający
przyzwoicie) poluje na wampiry sam opijając się świńską krwią (w jakim celu to
robi, nie zostało wyjaśnione, wiedzą o tym jedynie czytelnicy Łukjanienki). Ma
za zadanie znaleźć chłopca, który jest potencjalną ofiarą, a w międzyczasie
trafia na trop pewnej uroczej pani doktor, nad którą ciąży paskudna, nieustannie przybierająca na sile klątwa –
jeśli nic nie zostanie zrobione, całemu miastu grozi zagłada.
Anton po 12 latach, wyrobił się chłopak w Straży |
Brzmi przejrzyście? A i owszem, ale z pewnością nie
dlatego, że scenarzysta się o to postarał. Akcja pędzi na łeb na szyję, a na
wyjaśnianie wielu wątków czy działań bohaterów najzwyczajniej w świecie nie ma
ani czasu, ani możliwości. Sceny walki występują w liczbie nadprogramowej, w
zasadzie można by powiedzieć, że pomysł ekranizacja powieści to przykrywka dla
nakręcenia zwyczajnego mordobicia. A nie, przepraszam, nie takiego zwyczajnego,
bo okraszonego milionem efektów specjalnych, ale takiej jakości, że są na
przemian śmieszne i żenujące. Naprawdę rozumiem, że film został nakręcony ponad
dziesięć lat temu, ale skoro już się człowiek bierze do czegoś, to albo niech
to zrobi na porządnie, albo da sobie spokój. Nadużywane zwolnienie akcji i
niespodziewane zbliżenia kamery przypominają gorszą wersję Matrixa zmieszanego z jakąś surrealistyczną, czasem wręcz
narkotyczną wizją autora tego „cudeńka”.
Film a książka
Zdaję sobie sprawę z tego, że ekranizacja, czy raczej
adaptacja filmowa nigdy nie jest wiernym odwzorowaniem książki, niemniej jednak
część zmian wprowadzonych do fabuły zdaje się zupełnie niepotrzebnych, żeby nie
powiedzieć ośmieszających całą produkcję.
Moim zdecydowanym faworytem w tym niechlubnym zestawieniu
jest toporna żółta ciężarówka, w której jeździ po mieście ekipa Straży Nocnej.
Myślę sobie, ok, co kto lubi. ALE. Kiedy samochód włącza jakieś ogniste
dopalacze i zasuwa po moskiewskich ulicach, kojarzy się z tanimi filmami akcji
klasy B z lat 80. Podobnie jak scena, gdy przed ową ciężarówką pojawia się
znienacka Zawulon, robi jej kręciołka i ponownie puszcza w drogę. Nie wiem,
jaki był tego cel. Siedzę, dumam i doprawdy nie wiem. Popisanie się efektem –
zobaczcie, potrafimy tak zrobić, że człowiek podnosi rozpędzony samochód? Mniej
więcej takie właśnie odnosi się wrażenie.
"Demoniczny" Zawulon, czujecie już respekt? |
Lećmy dalej, właśnie demoniczny Zawulon, stojący na czele
Dziennego Patrolu, czyli jak by nie było sił Ciemności, stał się w filmie
niezamierzenie postacią groteskową. Pomijając już scenę z podrzucaniem
ciężarówki, Zawulon pojawia się m.in. w ortalionowym dresie grając w gry
komputerowe oraz w latającej windzie, którą napędza swoim krzykiem. A na koniec
jeszcze daje się obić po japie Antonowi, który mocą i siłą nie dorasta mu do
pięt. Żenada po prostu. Swoją drogą, czytam właśnie Ostatni Patrol i dwukrotnie Łukjanienko nawiązuje w nim do
niniejszego filmu, w którego scenariuszu podobno sam maczał palce:
- Posłuchaj, co mi się dzisiaj śniło – powiedział Siemion, wjeżdżając na parking. – Jadę po Moskwie jakąś zdezelowaną ciężarówką, obok mnie ktoś z naszych, i nagle widzę, że na drodze stoi Zawulon, ubrany jak bezdomny żul. Dodaję gazu, próbuję go przejechać, a on – ciach! Stawia barierę, nas podrzuca w powietrze, robimy salto, przeskakujemy przez Zawulona i jedziemy dalej […] Jakby scena z jakiejś rzeczywistości równoległej. (str. 28)
Tak więc... No... Ten obraz wystarcza chyba za tysiąc słów |
Drugim nawiązaniem są słowa jednego z bohaterów książki,
Jegor (w pierwszym tomie i filmie zaledwie kilkuletni dzieciak), który również
opowiada o swoim śnie, w którym śniło mu się, że Anton był jego ojcem. W filmie
faktycznie tak było, co miało chyba na celu dodać dramatyzmu końcówce. Sorry.
Nie wyszło.
Kolejnym dziwnym pomysłem okazały się latarki, z którymi
biegają przedstawiciele Straży Nocnej, rażąc po oczach Siły Ciemności. Czujecie
ten przypływ respektu dla strażnika, który, aby Was zobaczyć, musi się miotać
dookoła z latarką? W powieści słowem o tym nie było, wszyscy Inni doskonale się
widzieli, zwłaszcza wchodząc w Zmrok. Generalnie relacje Jasnych i Ciemnych
zostały przedstawione w zupełnie inny sposób niż pierwotnie pokazał to
Łukjanienko. Ci drudzy zostali przedstawieni jako wcielone Zło, nawet do siebie
wzajemnie odnosząc się z jawną pogardą.
Olga, w założeniu najpiękniejsza i najseksowniejsza bohaterka tej historii. Motywu z wiszącą lalką Barbie jeszcze nie rozgryzłam. |
A może jednak? Chyba jednak nie.
Mógł być z tego dobry film. Naprawdę dobry. Z klimatem, bo w scenach, gdy brak bardzo spechalnych "efektów specjalnych", zalążki tego klimatu można wyczuć - nieco ciężkiego, a jednocześnie swojskiego, na wskroś rosyjskiego. Amerykanie nie nakręciliby dobrej ekranizacji tego cyklu, tego jestem pewna, wersja hollywoodzka pewnie również byłaby naszpikowana efektami, o raczej lepszej jakości, ale zabrakło by atmosfery, której jankesi po prostu nie czują. Tym bardziej szkoda, że film okazał się słaby.
Krótko mówiąc, nie polecam. Niezależnie od tego, czy
czytaliście książkę, czy nie. W pierwszym przypadku czeka Was okrutne
rozczarowanie, w drugim pozostanie wrażenie, ale o co chodzi? Szkoda czasu i
nerwów.
Komentarze
Prześlij komentarz