"Worek kości" Stephen King

Worek kości, Stephen King
Prószyński i S-ka, 1998
Do powieści Mistrza mam tak ogromny sentyment, że regularnie do nich wracam, mimo że stosy nowych książek do przeczytania, rosną niemal każdego dnia. Cmętarz zwierząt i Miasteczko Salem czytałam po trzy razy, jakiś czas temu odświeżyłam sobie Rose Madder i spojrzałam na nią w zupełnie inny sposób niż przed laty. Teraz przyszedł czas na Worek kości, który dawno temu mnie przerażał, teraz wywołując równie silne emocje, ale oscylujące wokół smutku, współczucia i braku zrozumienia dla ludzkiej niegodziwości.

Życie Mike’a Noonana kończy się w dniu, w którym niespodziewanie umiera jego żona Jo. Nie dosłownie, rzecz jasna, przez kolejne cztery lata, mężczyzna wiedzie marną egzystencję, z sukcesem przekonując wszystkich dookoła, że wszystko jest w porządku, choć z każdym kolejnym dniem jest tylko gorzej. Wszystko zmienia się, gdy Mike postanawia zaszyć się w starym domu, zwanym Śmiechem Sary, położonym nad malowniczym jeziorem Dark Score, w którym przed laty spędzał z Jo każde wakacje. Nie znajduje w nim jednak ukojenia, a raczej wręcz przeciwnie, wspomnienia żony stają się coraz wyraźniejsze, mężczyzna jest też przekonany, że nie jest w domu sam.

Patrząc na ogólny zarys fabuły, Worek kości może wydawać się typowym horrorem, w którym mamy nawiedzony dom i duchy prześladujące pechowca, który ważył się naruszyć ich spokój. Błąd! Albo mówiąc bardziej precyzyjnie – o g r o m n y B Ł Ą D! King stworzył bowiem niezwykłą i poruszającą historię, która łączy w sobie wątek sensacyjny i romantyczny z paranormalnym, tworząc mieszankę, która wymyka się jednoznacznym kategoriom. Owszem, mamy tu do czynienia ze złem, które przybiera nadnaturalną, przerażającą formę i nie raz, nie dwa spowoduje zjeżenie się włosów podczas czytania (o tym, dlaczego nigdy w życiu nie kupię swojemu dziecku magnesów z literkami na lodówkę, już nie wspomnę). Jednak w miarę rozwoju fabuły, okazuje się, że zło, które tkwi w zwykłym człowieku, w takim, którego mijamy każdego dnia, który może być cudownym sąsiadem i świetnym kompanem do zabawy, może być znacznie gorsze i nikczemniejsze. Takie zło przez wielkie Z, które staje się jeszcze groźniejsze, gdy uświadamiamy sobie, że jest bezkarne.

Największym grzechem tekstów na temat świetnych książek jest spolerowanie ich treści, a ponieważ uważam, że każdy – niezależnie od preferowanego gatunku – powinien sięgnąć po Worek kości, więcej już nic nie powiem. Zdradzę tylko, że po raz kolejny (podobnie jak w Misery, Lśnieniu, Miasteczku Salem, Mrocznej połowie i kilku innych)  King postawił w roli głównego bohatera pisarza, tym razem zmagającego się z pisarską blokadą i to wyrażoną w bardzo sugestywny sposób, co sprawia, że zastanawiamy się, ile Stephena jest w Mike’u. Przynajmniej mnie zawsze skłania to do podobnych rozważań, zwłaszcza podczas opisów pracy nad powieścią, walki z niemożnością napisania kolejnego słowa, czy utratą kontaktu ze światem w chwili, gdy istnieje tylko autor i jego maszyna do pisania.

Przed laty, jako nieopierzony smark, odebrałam Worek kości przede wszystkim jako powieść grozy, której głównym zadaniem jest zmrozić czytelnikowi krew w żyłach. Tym razem dostrzegłam w niej znacznie więcej – poruszającą opowieść o miłości, nienawiści i żądzy zemsty, które są silniejsze niż śmierć. O głębokiej rozpaczy, którą może poczuć tylko rodzic tracący swoje dziecko, rozpaczy, której nie da się porównać z niczym innym. I o prawdziwym świecie, w którym sprawiedliwość i fakt, że winni zawsze ponoszą karę za swoje zbrodnie, można spokojnie włożyć między bajki.

I przy okazji ogłoszenie - poszukuję takiego wydania powieści, jak na górze w opisie. Chętnie wymienię go na posiadane przeze mnie nowe wydanie z Albatrosa. Zainteresowanych proszę o kontakt.

Komentarze