Dawno, dawno temu pokochałam Geralta z Rivii, który chyba
już na zawsze naznaczył moje postrzeganie fantastyki i męskich bohaterów. Potem
przyszła kolej na drugą fascynację, tym razem Vuko Drakkainenenem.
Przed laty moja przygoda z Panem Lodowego Ogrodu zakończyła się na trzecim tomie, kiedy w
końcu w moje ręce wpadł czwarty, postanowiłam odświeżyć sobie cały cykl. Bałam
się nieco, czy Grzędowicz wytrzyma próbę czasu, czy też nie okaże się, że magia
powieści gdzieś uleciała. Na szczęście, jest dobrze. Powiem więcej, jest BARDZO
dobrze, a śledzenie losów Nocnego Wędrowca smakuje równie dobrze, gdy ma się
lat dwadzieścia z hakiem, jak i blisko dekadę więcej.
Pan Lodowego Ogrodu
to powieść obecnie uznawana za jedną z najlepszych w naszej rodzimej fantastyce
i to w pełni zasłużenie. Początek sugeruje, że będzie to dość typowe science
fiction – główny bohater wyrusza właśnie w misję ratunkową na odległą planetę,
skąd ma ewakuować grupę naukowców. Dzięki wszczepionemu Cyfralowi, potrafi nie
tylko władać niemal każdym orężem oraz językiem Midgaardu, ale ma również
niezwykle wyostrzone zmysły, dzięki czemu staje się jednoosobowym oddziałem
specjalnym. Nasuwa to lekkie skojarzenie z Geraltem po eliksirach z Neo,
któremu programuje się konkretne umiejętności.
W chwili przybycia Vuko na Midgaard science fiction
schodzi jednak na drugi plan, a powieść przeradza się w rasowe, choć nie do końca
klasyczne fantasy. Okazuje się, że wszelka elektronika natychmiast ulega tu
autodestrukcji, a co więcej, właśnie nastały mroczne czasy, gdy magia nabiera
siły, a Czyniący sieją spustoszenie swymi Słowami. Podążając tropem zaginionych
naukowców, Drakkeinenowi przyjdzie zmierzyć się ze stworami rodem z najgorszych
koszmarów oraz ludźmi całkowicie wyzutymi z człowieczeństwa.
Jednocześnie, obok historii Vuko pojawia się wątek młodego
chłopca, następcy Tygrysiego Tronu, którego kraj staje u krawędzi wojny
domowej. Lekko inspirowany kulturą Dalekiego Wschodu świat Kirenów i Amitrajów
wciąga równie mocno, co opowieść o Drakkeinenie, w tym tomie jednak jeszcze
zdają się zupełnie ze sobą nie związane.
Grzędowicz stworzył nie tylko fascynujący, choć mroczny,
wypełniony magią świat, ale również wciągającą historię, którą po prostu się
pochłania, a nie zwyczajnie czyta. Nie jest to pozycja łatwa do sklasyfikowania,
z jednej strony fantasy, z drugiej mocno zabarwione elementami science fiction.
I chociaż zazwyczaj niechętnie sięgam po to ostatnie, w przypadku Pana Lodowego Ogrodu w niczym mi nie
przeszkadzało, a wręcz przeciwnie. Dzięki tym elementom książka nabiera
specyficznego smaczku.
Z czysto technicznego, czy jak ktoś woli warsztatowego,
punktu widzenia mamy tu do czynienia z dwiema przeplatającymi się historiami,
przy czym wątek Vuko prowadzony jest raz w narracji trzecio, a raz pierwszoosobowej.
Początkowo mnie to drażniło i dziwiło, dopóki nie zostałam uświadomiona (chyba
zostanę gapą roku, że sama tego nie dostrzegłam), że narrator trzecio osobowy pojawia
się w powieści w chwili, gdy Drakkainen aktywuje Cyfral. Wtedy widzimy jego
działania z zewnątrz i ma to sens.
Przede mną kolejne tomy, cieszę się, że stoją na półce,
do tej pory pamiętam bowiem ten ból, gdy czytałam PLD po raz pierwszy i doszłam do zakończenia – wbija w ziemię i po
prostu natychmiast trzeba sięgnąć po drugą część. Wtedy nie miałam takiej
możliwości i gryzłam z nerwów palce, szafki i ludzi dookoła. Teraz już mam i - mimo
że znam już dalszy ciąg - i tak cieszę się na tę lekturę. Kto czytał, ten
zrozumie. Kto jeszcze nie miał tej przyjemności, szybko powinien to zmienić.
Komentarze
Prześlij komentarz