Moja literacka przygoda z imperium Czyngis Chana
rozpoczęła się blisko dwie dekady temu, gdy w pudle ze starymi książkami wyszperałam
powieść Kurta Davida, Tenggeri, syn
Czarnego Wilka. Potem kilkukrotnie do niej wracałam, zafascynowana tym brutalnym,
ale i egzotycznym światem. Dzięki pierwszemu tomowi nowego cyklu historycznego
Conna Igguldena, Zdobywca, ponownie
mogłam przenieść się na mongolskie stepy. I była to podróż naprawdę
satysfakcjonująca.
Narodziny Imperium
to beletrystyczny zapis wydarzeń z czasów młodości Czyngis Chana, noszącego jeszcze
wtedy imię Temudżyn. Jego ojcem był wpływowy i siejący postrach przywódca klanu
Wilków, Jesügej Baatur, zdradziecko otruty przez Tatarów, gdy chłopiec miał
zaledwie jedenaście lat. Władzę nad plemieniem przejął zausznik Jesügeja, który
w obawie przed buntem małoletnich jeszcze, ale mających już dość duże poparcie,
synów poprzedniego przywódcy, pozostawił ich razem z matką samych na stepie, co
było równe wyrokowi śmierci.
Pierwsze lata spędzone poza granicą znanej im
społeczności, były niezwykle trudne, miały też zapewne niemały wpływ na
ukształtowanie charakteru Temudżyna, znanego później z bezwzględności.
Przypisuje mu się również bezpodstawne okrucieństwo, ale z takim obrazem
mongolskiego władcy Conn Iggulden stara się walczyć.
Narodziny Imperium
to fascynująca opowieść o przetrwaniu i zdałoby się bezsensownej walce, która przyniosła
zaskakujące efekty. Temudżynowi udało się to, o czym poprzedni mongolscy
władykowie mogli jedynie marzyć, a śmiem twierdzić, że większości z nich taki
pomysł nawet nie narodził się w głowie. Po raz pierwszy w historii walczące ze
sobą na śmierć i życie plemiona zostały zjednoczone w jedną, spójną i doskonale
działającą całość. I to przez jednego zaledwie człowieka. Dokonał tego zarówno
na drodze brutalnych i krwawych podbojów, jak i zręcznie prowadzonej polityki.
Efekt zaś wszyscy doskonale znamy z lekcji historii.
Świat mongolskich jurt może zaskakiwać współczesnego
czytelnika swoją bezwzględnością, bez której jednak przetrwanie byłoby
niemożliwe. Aby przeżyć, trzeba być twardym i być w stanie poświęcić to, co
jest bliskie sercu, jeśli cię spowalnia lub staje się zagrożeniem. Rodzina daje
wsparcie, ale okazywanie uczuć, zwłaszcza przez mężczyzn (ojców chyba w
szczególności) jest nie tylko źle widziane, ale jest również oznaką słabości.
Zabicie wędrowca należącego do obcego plemienia, a przemierzającego samotnie step,
postrzegane jest niemal jak akt miłosierdzia – i tak by zginął, ale nie tak
lekką śmiercią niż strzała w plecy. Prawo silniejszego chyba nigdzie nie działa
równie sprawnie jak tutaj.
W Posłowiu Iggulden
dość obszernie odniósł się do źródeł historycznych, z których korzystał oraz
wymienił najważniejsze zmiany, które wprowadził, by powieść była płynniejsza.
Jak dotąd najlepszym i najpewniejszym kompendium wiedzy o państwie stworzonym przez
Czyngis Chana oraz o jego młodzieńczych latach, jest kronika Tajna historia Mongołów spisana w 1240
roku. Powieści dodaje jest fakt, że autor naprawdę w niewielu miejscach
pozwolił sobie na puszczanie wodzy wyobraźni, a jego powieść daje w miarę
klarowny i dość wiarygodny obraz życia Temudżyna. Choć oczywiście, nie ma mowy
o traktowaniu jej jako podręcznika do historii.
Conn Iggulden porównywany jest do Bernarda Cornwella,
mojego ulubionego jak dotąd autora powieści historycznych. Podchodziłam do tego
sloganu sceptycznie (ilu to już pojawiło się „nowych” Larssonów, Nesbo,
Martinów, itd.), a jednak po skończonej lekturze stwierdzam, że nie ma w tym
słowach przesady. Autor snuje opowieść w fascynujący sposób, znajdując
doskonałą równowagę między plastycznymi opisami, a wartką akcją, w której nie
brak zasadzek, pościgów oraz walk na śmierć i życie. Gorąco polecam!
A oto co sam autor mówi o swojej powieści:
Za tę fascynującą podróż po mongolskich stepach serdecznie dziękuję Wydawnictwu Papierowy Księżyc.
Komentarze
Prześlij komentarz