Stara Słaboniowa i Spiekładuchy, Joanna Łańcucka Oficynka, 2013 |
Dobra
fantastyka nie musi opierać się tylko o wzorce wytyczone przez Tolkiena,
ogromny, choć nadal niewykorzystany w pełni potencjał, ma mitologia słowiańska,
wypełniona po brzegi stworzeniami i istotami, przy którym elfy i krasnoludy
mogą się schować. A autorka Starej Słaboniowej i spiekładuchów zaczerpnęła z tego
źródła solidnie i z klasą.
Akcja powieści
toczy się z dala od wielkich miast, w niewielkiej Capówce, w której
nowoczesność walczy z tradycją, a dawne wierzenia i zabobony ze słowami księdza
z ambony. Nikt nie chce głośno przyznać, że daje wiarę w istnienie magii lub
zjawisk nadprzyrodzonych, ale gdy racjonalne wytłumaczenie zawodzi, wtedy
pozostaje tylko zwrócić się do starej Słaboniowej, okrytej chlubną bądź
niechlubną sławą miejscowej wiedźmy.
To właśnie ona
stoi na straży spokoju w wiosce, to ona chroni jej mieszkańców przed zakusami
Złego, mimo że nie wszyscy tę pomoc dostrzegają bądź chcą dostrzegać. I choć
jest już zmęczona wieloletnią walką ze spiekładuchami, wie,
że nie może odpuścić, bo jest ostatnią, która naprawdę wie i naprawdę widzi,
jaki jest świat. W przeciwieństwie do tych, którzy patrzą, ale pozostają
ślepcami, odrzucającymi w imię nowoczesności to, co dla ich dziadów i
pradziadów było rzeczą oczywistą.
„Ja już za stara na to po nocy latanie.
Ciężko mnie chodzić bez te nogie pieruńskie, a i już się nie kce, jak to
dawniej bywało. Dość mnie już tych spiekładuchów, tych popaprańców, co z
ludzkiej głupoty i złości na nasz padół przychodzo i niecnotę czynio. A bo to
już ni ma komu złego odganiać, ludzie tera uczone, w zabobony, jak to gadajo,
nie wierzo. Już ino ja jedna została, co się zna na piekielnych sztuczkach.
Trza robić, póki sił starczy. Mus je, ino ochoty ni ma.” – Słaboniowa znowuż
westchnęła.
Nie ma staruszka szans na odpoczynek, mimo że szczerze
wolałaby posiedzieć przy herbacie i z kotem na kolanach, a jeszcze chętniej po
prostu odejść z tego świata do zmarłego przed laty męża, Henryka. Na
mieszkańców Capówki co i rusz spadają kolejne nieszczęścia. A to kikimora
zakłóca spokój noworodkowi, a to Zmora dusi ludzi w nocy i pije ich krew, a to
Strzygoń rusza na krwawe polowanie. Od czasu do czasu pojawia się też sam książę
piekielny pod postacią Kozła, a nim już nie ma żartów, a i pokonać go nie jest
łatwo. Ale Słaboniowa nie jest zwyczajną starowinką znającą się na ziołach i
dawnych obrzędach. Jej przeszłość skrywa mrok i tajemnica, i wiele wskazuje na
to, że zna ona Kozła lepiej niż można by się tego spodziewać.
Powieść napisano gwarą, której przykład można zobaczyć w zamieszczonym
powyżej fragmencie, co nadaje całości jeszcze bardziej swojskiego klimatu i
posmaku świata, który już przeminął. Akcja toczy się na przestrzeni około
dwudziestu lat, poczynając od lat osiemdziesiątych, a zmiany zachodzące w Capówce
i jej mieszkańcach podkreślają nie zawsze dobry kierunek, jaki przybiera postęp.
I gdy zerknie się ponownie na niewielkie podwórze Słaboniowej, pełnym
pachnących ziół, na którym siedzi zgarbiona staruszka w kolorowej chuście i ze
szklanką herbaty w dłoni, chwyta człowieka za serce nostalgia i tęsknota.
Takiego widoku już prawie nigdzie się nie uświadczy, a szkoda, bo życie w
zgodzie z naturą i samym sobą, z szacunkiem dla czyjegoś wieku i wiedzy, bez nieustannego
obecnie pośpiechu miało swój urok i magię.
Mówiąc krótko, Stara
Słaboniowa i spiekładuchy rzuciły na mnie czar i to od pierwszych stron.
Właśnie takich powieści szukam i na takie czekam. Gorąco polecam!
Komentarze
Prześlij komentarz