"Wikingowie. Wilcze dziedzictwo" Radosław Lewandowski (recenzja przedpremierowa)

Wikingowie. Wilcze dziedzictwo
Robert Lewandowski
Akurat, 2016
Panujący w ostatnim czasie boom na opowieści o Wikingach sprawił, że księgarniane półki przeżywają nową wersję nordyckiego najazdu. Niestety, z różnym skutkiem, bowiem obok prawdziwych perełek, znaleźć można również coraz mierniejsze propozycje – na fali popularności niemal wszystko może się sprzedać.

Od kilku tygodni trwa dosyć intensywna promocja pierwszego tomu trylogii Wikingowie.Wilcze dziedzictwo Radosława Lewandowskiego, którego premiera zapowiedziana jest na 30 marca. Polecają go m.in. Jarosław Grzędowicz i Andrzej Ziemiański, co – nie ukrywam – było dla mnie znaczącą rekomendacją, by sięgnąć po tę książkę. Wprawdzie szumne porównywanie autora do G.R.R. Martina od początku wydało mi się zapowiedzią nieco na wyrost (to już trzecia książka określana mianem „polskiej gry o tron”, obok Korony śniegu i krwi Elżbiety Cherezińskiej oraz Słowa i miecza Witolda Jabłońskiego), ale oczekiwania miałam naprawdę wysokie.

Akcja powieści toczy się na północy Europy w X wieku. Między Szwedami, Norwegami i Duńczykami trwają krwawe wojny o ziemie, bogactwa i wpływy. Przybierają one jeszcze brutalniejsze oblicze, gdy swioński jarl Asgot z Czerwoną Tarczą, nieoczekiwanie i nieco wbrew sobie, sprzymierza się Norwegami i występuje przeciw własnemu przywódcy. Półwysep skandynawski spływa krwią, lecz dla żądnych łupów, przygód i porządnej bitwy Wikingów to nadal za mało, wypuszczają się więc na nowe tereny, licząc na własne szczęście i przychylność bogów.

Książka podzielona jest na cztery księgi i otwierający je prolog, który zapowiada świetną historię i nastraja naprawdę pozytywnie do dalszej lektury. Niestety, potem bywa z tym różnie, zacznijmy jednak od tego, co zasługuje na pochwałę. Przede wszystkim od razu rzuca się w oczy duża wiedza merytoryczna autora, który trafnie oddaje realia ówczesnych czasów i mentalność nordyckich wojowników. Powieść pełna jest brutalnych potyczek, których źródłem jest przede wszystkim chęć zdobycia nowych łupów, niewolników i kobiet, rzadziej w grę wchodzą honor i zemsta, choć i te się pojawiają. W twardych sercach brak jest miejsca na litość czy współczucie, nie tylko z wyrachowania, ale również dlatego, że jest to też często kwestia walki o przetrwanie.

Akcja powieści rozpoczyna się wprawdzie na terenie Skandynawii, gdzie śledzimy przede wszystkim bitwę o Birkę, najważniejszy port ówczesnej Północy, ale w kolejnych księgach przenosi się również wraz z grupą szwedzkich wojowników do Ameryki Północnej, a na koniec z pozostałymi bohaterami na Półwysep Iberyjski do Królestwa Leonu. Szkoda tylko, że ten rozrzut geograficzny, mający ogromny potencjał, pozostawia ogromne uczucie niedosytu. Wyprawa Wikingów na Grenlandię, a potem na dalej położone ziemie kontynentu amerykańskiego same w sobie stanowią świetny i niewykorzystany jeszcze materiał na fascynującą opowieść. Dlatego wielkim rozczarowaniem okazał się fakt, że autor postanowił urwać ten wątek zanim na dobre się rozpoczął. Na szczęście, wiele wskazuje na to, że zostanie on rozwinięty w drugim tomie, i na to właśnie liczę.

Po wydarzeniach w Ameryce, akcja przeskakuje na południe Europy, gdzie śledzimy losy wyprawy licznego wikińskiego oddziału wynajętego przez władcę chrześcijańskiego Królestwa Leonu, toczącego krwawą wojnę z Maurami. Jak przyznaje w posłowiu autor, wydarzenia te to fikcja literacka, lecz mająca duże znamiona prawdopodobieństwa. Druga połowa powieści zaskakuje nie tylko całkowitą zmianą scenerii, ale i przeskoczeniem do narracji pierwszoosobowej – jest to relacja Eryka, syna szwedzkiego władcy i polskiej księżnej Świętosławy, w kraju męża zwanej Sygrydą. Przyznam szczerze, że nie do końca przekonała mnie to forma – trudno jest mi sobie wyobrazić wikińskiego młodego mężczyznę, który tak obszernie spisuje (choćby i za pomocą skryby) wrażenia z pierwszej poważnej wyprawy i wysyła je do matki (a tak to właśnie wygląda).

Obydwie części powieści sprawiają wrażenie mało spójnych, opowiadają bowiem o zupełnie odmiennych grupach ludzi, łączy je tylko bardzo luźno postać hiszpańskiego posła i rycerza, który w pierwszej z nich gra jedną z głównych ról, a w drugiej wspominany jest przez niektóre postaci.

Wikingowie. Wilcze dziedzictwo zawierają w sobie duży potencjał, chociaż momentami sprawia wrażenie, że autor nie potrafił się zdecydować i chciał wprowadzić zbyt wiele pomysłów na raz do jednej powieści. Pozostaje mieć nadzieję, że kolejne tomy zaspokoją niedosyt i spełnią pokładane nadzieje, bo z pewnością nie można Radosławowi Lewandowskiemu odmówić wiedzy i wyobraźni.

Za egzemplarz książki do recenzji serdecznie dziękuję Wydawnictwu Akurat.

Komentarze