Apokalipsa według Pana Jana, Robert J. Szmidt Rebis, 2016 |
Jako fanka klimatów postapokaliptycznych w końcu
sięgnęłam po książkę, którą z pewną dozą ostrożności można określić mianem
klasyki gatunku w polskiej odsłonie. Apokalipsa
według Pana Jana liczy sobie już ponad trzynaście lat, lecz mimo licznych
wznowień mam wrażenie, że nadal kryje się w cieniu. Dziwne to, bardzo dziwne,
bo stanowi kawał porządnej lektury.
Pesymiści mieli rację. Nadszedł dzień, którego obawiano
się od dziesięcioleci – wybuchła wojna totalna, podczas której mocarstwa
sięgnęły po broń atomową i zaczęły z niej korzystać bez większych zahamowań.
Początkowo Polska stała niejako na uboczu walk, a gdy oczy całego świata
zwróciły się w kierunku terenów ogarniętych nuklearną pożogą, postanowiła ugrać
coś dla siebie i przygarną z powrotem Kresy Wschodnie. Problem w tym, że
Ukraina zareagowała nie tak, jak spodziewali się polscy oficjele – wypuściła kilka
głowic atomowych, po czym skorzystała z pomocy Rosji, której atak praktycznie
zrównał Polskę z ziemią. Co zresztą ostatecznie przypadło w udziale wszystkim pozostałym
krajom na Ziemi.
Właściwa akcja rozpoczyna się trzy lata później, gdy z
nowoczesnego, ściśle tajnego bunkra pod Wrocławiem wyrusza zespół żołnierzy, by
sprawdzić, jak wygląda sytuacja. Wita ich świat pełen ruin i porzuconych
wraków, w którym przetrwali najsilniejsi, wyniszczeni chorobą popromienną, ale
zdeterminowani, śmiertelnie niebezpieczni i pozbawieni skrupułów. Na ich czele
stoi charyzmatyczny Burmistrz, zwany Panem Janem, który nie ma zamiaru z nikim
dzielić się uzyskaną władzą i któremu marzy się stworzenie nowego polskiego
imperium, nieważne jakim kosztem.
Prolog powieści to nic innego jak opowiadanie Ognie w ruinach, pierwotnie opublikowane
w 2001 roku w magazynie „Science fiction”. Stanowi ono punkt wyjścia do
dalszych wydarzeń, jednak od razu warto podkreślić, że Apokalipsa… nie jest jedynie jego rozbudowaną wersją. Dzięki Ogniom… czytelnik mam możliwość poznania
kontekstu i tła dla tego, co doprowadziło do bieżącej sytuacji. To również tutaj
pojawia się Pan Jan, kluczowa postać, wokół której będą się toczyć przyszłe
wydarzenia.
Robert J. Szmidt stworzył dosyć klasyczną powieść sensacyjną,
w której akcja mknie do przodu niczym wystrzelony pocisk. Bohaterowie to
twardzi żołnierze, którzy – by przetrwać i wykonać rozkazy – muszą wykazać się
nie tylko umiejętnościami technicznymi, ale i twardą psychiką i sprytem. Mają
dostęp do wielu rodzajów broni i maszyn, nie wszystkie bowiem uległy
zniszczeniom, muszą się jednak mierzyć z problemem braku paliwa, czy osób, które
są w stanie obsługiwać te najbardziej zaawansowane. Nie brakuje tu więc
dramatycznych i brutalnych walk, strzelanin czy nawet bitew.
W przeciwieństwie do chociażby Metra 2033 Glukchovsky’ego, w którym również mamy do czynienia ze
światem po wojnie atomowej, w Apokalipsie…
nie uświadczymy mutantów czy elementów fantastycznych w ścisłym tego słowa
znaczeniu. Owszem, mamy przed oczami zniszczony, zdewastowany świat, nawet zmiany
w układzie lądów spowodowane przyspieszonymi zmianami klimatycznymi, wyraźnie
widzimy skutki choroby popromiennej, ale to tyle. Zwierzęta nie ewoluują w
przeciągu jednego czy dwóch pokoleń, fauna i flora ulega zniszczeniom, ale nie
drastycznym mutacjom. Dzięki temu, powieść nabiera – przynajmniej częściowo –
posmaku wiarygodności.
Apokalipsa według
Pana Jana to zdecydowanie pozycja, po którą powinien sięgnąć każdy fan
literatury postapokaliptycznej. Jej lektura wciąga, miejscami bawi, czasem
zmusza do zastanowienia się nad tym, jak bardzo naszym życiem sterują elity polityczne,
a przede wszystkim zapewnia dobrą rozrywkę.
Spodobał Ci się ten post? Nie przegap kolejnych, będzie mi miło, jeśli mnie polubisz :)
Komentarze
Prześlij komentarz