Nadszedł ten straszliwy moment, w którym muszę przyznać,
że nawet Stephen King popełnia kiepskie książki. Jedną z nich jest Komórka, powieść ze świetnym pomysłem i
potencjałem, której wykonanie i efekt końcowy zawodzą praktycznie niemal na
całej linii.
Clay Riddel wraca właśnie w szampańskim nastroju do domu,
podpisał kontrakt na okrągłą sumę i przyszłość jego rodziny rysuje się w jasnych
barwach. Mimo separacji z żoną, którą nadal kocha, jest bowiem pewny, że wkrótce
się pogodzą. W pewnym momencie komórki ludzi wokół mężczyzny jednocześnie
zaczynają dzwonić, a ci, którzy je odbierają, momentalnie dostają ataku szalu i
rzucają się na osoby wokół siebie. Nie posiadający telefonu komórkowego Riddel,
wraz z przypadkowo poznanym biznesmenem i nastolatką, którym również udało się
uniknąć dziwnego Pulsu, rozpoczyna walkę o przetrwanie w oszalałym mieście.
Jedyne, czego teraz pragnie, to dostać się domu i do kilkuletniego syna.
Jak wspomniałam na początku, sama koncepcja szaleństwa
wywołanego przez impuls wysyłany z telefonów komórkowych jest świetna. Powieść
powstała dobrą dekadę temu, gdy elektroniczne gadżety nie były wprawdzie aż tak
popularne jak obecnie, ale i tak i powszechność była przytłaczająca. Przynajmniej
dla głównego bohatera, a pośrednio prawdopodobnie również Autora, który sam
przyznał, że w czasie gdy pracował nad Komórką,
sam takowej nie posiadał. Aż strach pomyśleć, co by się działo, gdyby akcja
książki miała się toczyć w czasach współczesnych, gdy ze smartfonami biegają
niemalże przedszkolaki.
Powieść można podzielić na dwie części. Pierwsza, początkowo
naprawdę wciągająca, przedstawia eskalację przemocy i szału „telefonicznych
szaleńców”. Czytelnik jest więc raczony krwawymi opisami, w których
przegryzanie gardeł czy odgryzanie uszu to niemalże błahostka. Nie mniej przerażające
są reakcje ludzi, którzy wprawdzie uniknęli zarażenia, ale popadli w szaleństwo
innego rodzaju, ponieważ ich umysły nie są w stanie znieść otaczającej ich
makabry.
[UWAGA SPOILERY]
Jednak w drugiej połowie King zaczyna kombinować w sposób
nawet nie tyle zaskakujący, co groteskowy. Ludzi o zresetowanych przez telefony
mózgach, zaczynają wykazywać wyjątkowo mocny talent telepatyczny. Mało tego,
zaczynają funkcjonować niemal jak jeden organizm, dostrajając się do siebie
przy użyciu… muzyki puszczanej z ukradzionych gdzie się da magnetofonów. Nie
wiadomo, czy się śmiać się, czy płakać, ale z pewnością żadna z tych reakcji
nie ma wiele wspólnego ze strachem.
Nie przekonuje mnie również wątek naganiania tych, którzy
nie padli ofiarą swoich komórek, w jedno miejsce, gdzie zostają zainfekowani
zmutowaną wersją impulsu. Nie kupuję powodów, dla których grupa Riddela
otrzymuje od „telefonicznych szaleńców” niezwykłe fory i zostaje im darowane nawet
zamordowanie całego stada komórkowych zombie. Właściwie to nawet nie mam czego „kupować”,
bo powody te nie zostały wyjaśnione. I w końcu, zakończenie też mi się nie
podoba, bo znienacka okazuje się, że najprawdopodobniej szaleńców można z
powrotem nawrócić na normalne tory za pomocą metody, czym się strułeś, tym się
lecz, czyli wystawiając ich ponownie na działanie komórki.
[KONIEC SPOILERÓW]
Stephen King pozostaje moim Mistrzem, ale
nawet jemu potyka się noga, a Komórka jest
tego bardzo trafnym przykładem.
Powieść wydaje się napisana na siłę, niemal na odczepnego, zupełnie jakby Autor
nie miał na to ochoty. Akcja jest dynamiczna, ale za to fabuła od pewnego
momentu przewidywalna i płytka, a bohaterowie nijacy. Są tu trochę zombie, ale wygląda na to, że King nie mógł się zdecydować, czy mają być krwiożerczy i bezmózdzy, czy raczej inteligentni. Mamy trochę teorii ewolucji, w której macza palce technologia, ale w sposób mocno naciągany. I mimo że książka ta ma
grono swoich zwolenników, to ja jej nie polecam, zwłaszcza jeśli chcecie
dopiero rozpocząć przygodę z twórczością Kinga. Możecie się tylko do niego
zrazić.
Spodobał Ci się ten post? Nie przegap kolejnych, będzie mi miło, jeśli mnie polubisz :)
Komentarze
Prześlij komentarz