"Pan Lodowego Ogrodu" tomy 2 i 3, Jarosław Grzędowicz

Po odświeżeniu sagi o Wiedźminie nadeszła pora na ponowne sięgnięcie po drugiego giganta polskiej sceny fantastycznej – Pana Lodowego Ogrodu. Niemal rok temu po raz kolejny przeczytałam tom pierwszy, teraz za jednym zamachem pochłonęłam dwa kolejne. I mimo że historia w nich przedstawiona była mi już znana, lektura była absolutnie cudowna i pochłaniająca.



Dla tych, którzy nie wiedzę, kim jest Vuko Drakkainen i na czym polega jego misja, krótkie wprowadzenie. Wysłany na planetę Midgaard, by sprowadzić z niej grupę naukowców, którzy – mówiąc bardzo delikatnie – poważnie tam narozrabiali, zostaje wplątany w trwającą właśnie wojnę bogów. I to wplątany na całego, bo to w jego rękach będzie spoczywał los tego świata, a uratuje go tylko jeśli odnajdzie i pokona szalejących pobratymców.

O ile początek pierwszego tomu sugerował, że cykl będzie raczej klasycznym science fiction, bardzo szybko okazało się, że dominujące skrzypce gra tu fantasy i to w najlepszym wydaniu. Świat Midgaardu wygląda jak upiorne odbicie ziemskiego średniowiecza, w którym dominują dwie kultury – na Północy żywo przypominającą Skandynawię w rozkwicie ery wikingów, a na Południu Cesarstwo Chińskie. Jednak mieszkający tu ludzie wyglądają nieco inaczej, a zwierzętom swojsko nazywanym psami czy końmi jeszcze dalej do ich ziemskich odpowiedników. Wystarczy wspomnieć, że wierzchowce są tu rogate i mięsożerne. Przede wszystkim jednak, świat ten wypełnia magia, szczególnie niebezpieczna, gdy gromadzi się na złowrogich uroczyskach rodzących potwory rodem z najgorszych koszmarów.

Midgaard i jego mieszkańcy fascynują, z jednej strony są tak znajomi i bliscy, że zapomina się o różnicach, a z drugiej w najmniej spodziewanych momentach Autor postanawia przypomnieć czytelnikowi, że opowiadana przez niego historia toczy się w świecie mrocznym, niebezpiecznym i nieznanym.

Jak wspomniałam na początku, tym razem tomy drugi i trzeci przeczytałam praktycznie od razu. Drugi okazał się leciutkim spadkiem formy, do jakiej przyzwyczaił mnie wcześniej Grzędowicz, ale trzeci to już jazda bez trzymanki. Za dowód niech świadczy fakt, że cegiełkę liczącą pięćset stron przeczytałam w jeden dzień – fakt, wolny od pracy i innych zobowiązań, ale rzadko mi się to zdarza. Zauważyłam też, że przeplatająca się z wątkiem Vuko, historia młodego następcy Tygrysiego Tronu, ścigającego swe przeznaczenie w walącym się dookoła świecie, nabrała prawdziwego rozmachu i wciąga równie mocno, co losy głównego bohatera.

Po skończonej lekturze doszłam do trzech wniosków. Po pierwsze, że niemal od razu muszę sięgnąć po tom czwarty. Po drugie, z pewnością jeszcze nie raz będę miała ochotę odświeżyć sobie cały cykl, bo już czuję żal, że za chwilę się skończy. Po trzecie, Pan Lodowego Ogrodu to pozycja, którą będę gorąco polecać wszystkim fanom dobrej fantastyki, bo stoi na naprawdę wysokim poziomie, łącząc w sobie interesująca fabułę, fascynujący świat, grozę, magię i czarny humor oraz świetny warsztat pisarski Autora. Takich lektur mi trzeba i takim Wam serdecznie życzę.

Spodobał Ci się ten post? Nie przegap kolejnych, będzie mi miło, jeśli mnie polubisz :)
    

Komentarze