Mamy dopiero styczeń, a już trafiłam na książkę, którą z
pełnym przekonaniem mogę okrzyknąć najbardziej niezwykłą i oryginalną lekturą
tego roku, a i pewnie jedyną w swoim rodzaju w ogóle. I to pod niemal każdym
względem - fabuły, stylu i sposobu wydania. Dom z liści to jedna z takich pozycji, obok których nie da się przejść
obojętnie, wielu zachwyci, innych pewnie odrzuci, zdecydowanie jednak wzbudza
wiele emocji i wymyka się łatwej, jednoznacznej ocenie.
Zacznijmy po kolei, czyli od fabuły. Johnny Wagabunda
(ukłony w stronę tłumacza za świetny pomysł na przełożenie nazwiska – w oryginale
występuje Johnny Truant), pracownik salonu tatuażu, na co dzień spędzający czas
na imprezach i podrywaniu kolejnych dziewczyn, wprowadza się do mieszkania,
które stoi puste po dosyć tajemniczej śmierci poprzedniego lokatora, starszego,
niewidomego mężczyzny nazwiskiem Zampano. W ręce Johnny’ego trafia nieukończone
dzieło życia staruszka – notatki poświęcone kontrowersyjnemu filmowi
dokumentalnemu Relacja Navidsona. Pod
wpływem ich lektury Wagabunda postanawia dokończyć to, co rozpoczął Zampano,
przez co wkracza na ścieżkę, z której nie ma już odwrotu.
Pozornie wszystko jest jasne i czytelne, prawda? Okazuje
się jednak, że nic nie jest tu ani oczywiste, ani klarowne, a wręcz przeciwnie.
Zapiski Zampano dokumentują opinie i reakcje wszelkiej maści specjalistów,
którzy po pierwsze snują rozważania, czy film przedstawia rzeczywiste
wydarzenia, czy też jest bardzo zgrabnie nakręconą manipulację, a po drugie
rozkładają na części pierwsze kolejne sceny, dzięki czemu nie widząc nagrania,
czytelnik może doskonale wyobrazić sobie ich przebieg i bohaterów – de facto
głównych bohaterów całej powieści, czyli utalentowanego i nagradzanego dziennikarza
Willa Navidsona i jego rodzinę.
Navidsonowie kupują stary, lecz przytulny dom, co jest
niejako symbolicznym gestem – nowe otoczenie ma im pomóc w kłopotach
małżeńskich i na nowo scalić całą rodzinę. Dosyć szybko okazuje się, że budynek
kryje w sobie tajemnicę przez wielkie T. Najpierw w niewytłumaczalny sposób
Will odkrywa, że wymiary zewnętrzne i wewnętrzne domu różnią się od siebie, a
potem w jednej ze ścian pojawia się nieistniejący na żadnych planach ciemny korytarz.
Co więcej, choć początkowo mierzy on zaledwie kilka metrów, w końcu rozrasta
się do nieprzeniknionych rozmiarów. Zbadanie go staje się obsesją mężczyzny, za
którą będzie musiał zapłacić wysoką cenę. I nie tylko on.
Historia domu Navidsona i nakręconego przez niego filmu
to teoretycznie główna oś fabuły. Gdzie jest tu miejsce na wspomnianego
wcześniej Wagabundę? Okazuje się, że jest go naprawdę sporo – przepisane i
częściowo uzupełnione przez niego notatki autorstwa Zampano zawierają bowiem
mnóstwo odnośników i przypisów, w których Johnny opowiada własną historię i
destrukcyjny wpływ, jaki ma na niego praca nad książką. Na bieżąco czytelnik
śledzi więc dwie zupełnie niezwiązane ze sobą opowieści. Początkowo może być to
dosyć rozpraszające, zwłaszcza gdy trafiamy na przypisy ciągnące się przez dwie-trzy
strony, ale ostatecznie całość świetnie współgra.
Można by wręcz stwierdzić, że połowa (jeśli nie więcej) treści
Domu z liści znajduje się właśnie w
przypisach i odnośnikach, a te napisane ręką Wagabundy to jedynie niewielka ich
część. Pozostałe nawiązują do innych książek i wypowiedzi (częściowo
stworzonych na potrzeby powieści), lecz również motywów literackich i
mitologii. Mark Z. Danielewski obficie czerpie z kultury i literatury,
wzbogacając pozornie prostą historię i dodając jej całą gamę znaczeń, których
odkrycie należy już do czytelnika.
Niezliczone przypisy to nie jedyny aspekt, który wyróżnia
książkę pod względem stylu i edycji. Każda z trzech relacji (tekst właściwy,
odnośniki autorstwa Wagabundy i Zampano) napisana jest inną czcionką, dzięki
czemu znacznie łatwiej można je od siebie odróżnić i nie pogubić się w
historiach, których dotyczą. To jednak nie wszystko, w chwili zagłębiania się bohaterów
w ciemny korytarz, tekst odzwierciedla to, o czym czytamy – zmniejszając się
bądź przecząc zasadom grawitacji. Można więc trafić na rozdziały, które
wymuszają niemal nieustanne obracanie książki w różne strony, by móc nadal
śledzić tekst.
Szalenie trudno jest jednoznacznie powiedzieć nie tylko o
czym dokładnie opowiada powieść i jakie jest jej główne przesłanie, jak i w
ogóle klarownie przyporządkować ją do konkretnego gatunku. Owszem, mamy tu
elementy grozy i to dosyć solidne, nazwać ją jednak zwykłym horrorem to z
jednej strony niedopowiedzenie, a z drugiej nadinterpretacja. Niektórzy
określają ją oryginalną historią miłosną i coś w tym jest, ale to jedynie
niewielki ułamek treści, którą dostrzegam. W równie dużym stopniu jest to powieść
psychologiczna oraz opowieścią o szaleństwie i obsesji, które mogą przyjąć
różne wymiary i oblicza.
Gdy po raz pierwszy zobaczyłam Dom z liści wśród nowości, byłam do niego bardzo sceptycznie
nastawiona. Po przejrzeniu kilkunastu stron zapełnionych różnymi czcionkami i
tekstem szalejącym we wszystkich możliwych kierunkach, stwierdziłam, że forma
jest przekombinowana i nie jest to książka dla mnie. Przekonały mnie dopiero
recenzje na zaufanych blogach (Kamil, Łukasz – dzięki Wam za to!) i teraz wiem,
że wiele straciłabym przekreślając powieść Danielewskiego już na starcie.
Owszem, nie jest to lektura ani łatwa, ani lekka. Wymaga skupienia i czasu,
trudno jest pochłonąć ją w szybkim tempie, jak wiele innych powieści - zwykle
pochłaniam książki błyskawicznie, a ta jedna towarzyszyła mi blisko tydzień.
Ale warto było, choćby i za cenę wykręcenia szarych komórek i przenicowania ich
na lewą stronę, dlatego bez dwóch zdań polecam, chociaż sięgniecie po nią na
własną odpowiedzialność.
Za egzemplarz książki do recenzji serdecznie dziękuje Księgarni Tania Książka.
Spodobał Ci się ten post? Nie przegap kolejnych, będzie mi miło, jeśli mnie polubisz :)
Komentarze
Prześlij komentarz