Niemieccy autorzy thrillerów i kryminałów coraz częściej
pojawiają się na naszym rynku wydawniczym, zasłużenie zyskując uznanie i
sympatię czytelników. Po powieści chociażby Sebastiana Fitzka czy Charlotte
Link można właściwie sięgać w ciemno. Nazwiskiem tego pierwszego i jego własną
rekomendacją reklamowany jest obecnie Kamerzysta
autorstwa debiutującego w Polsce Marca Raabe, w Niemczech cieszącego się ponoć
dość dużą popularnością. Jak się jednak okazuje, na tego rodzaju pochwały
trzeba bardzo uważać.
Przed blisko trzydziestoma laty jedenastoletni wówczas
Gabriel zobaczył w piwnicznym laboratorium należącym do jego ojca coś, czego
nie miał prawa widzieć. Tej samej nocy rodzice chłopca zostają zamordowani, a
dom płonie do fundamentów. Gabriel i jego młodszy brat David ledwie uchodzą z
życiem, a ta noc naznaczy ich już na zawsze.
Czterdziestoletni Gabriel nie pamięta wydarzeń sprzed
lat, wyparł je z pamięci i nie ma zamiaru do nich powracać. Przynajmniej do
czasu, gdy jego dziewczyna Liz zostaje uprowadzona i wszystko wskazuje na to,
że jej porwanie ma związek z nocą, gdy zginęli rodzice mężczyzny. By ją
uratować musi nie tylko przypomnieć sobie, co się wówczas zdarzyło, ale też
odkryć motywy sprawcy, który przez tyle lat czaił się gdzieś w pobliżu.
Pomysł na fabułę prezentuje intrygująco, podobnie jak
prolog i pierwsze rozdziały. Atmosfera niepokoju i nie do końca określonej
tajemnicy kryjącej się za ścianami piwnicznego laboratorium daje nadzieję na
naprawdę dobry i emocjonujący thriller. Na plus można też zaliczyć postać
głównego bohatera, borykającego się z problemami psychicznymi, słyszącego głos
w swojej głowie i pozbawionego kontroli, przez co staje się nieobliczalny nie
tylko dla otoczenia, ale czasem również dla siebie.
Niestety, obiecujący plan nie przeżył zderzenia z
wykonaniem, a to za sprawą dwóch zasadniczych problemów. Pierwszym, mniejszym i
łatwiejszym do wybaczenia, jest pozostawiający nieco do życzenia styl pisania
autora. Miejscami lekko nieporadny, miejscami wprawiający w konsternację
dziwnie sformułowanymi wyrażeniami (choć tutaj może to być również kwestia
tłumaczenia). Nie pomaga w tym również narracja prowadzona w czasie
teraźniejszym, teoretycznie mająca prawdopodobnie zwiększyć dynamikę akcji.
Znacznie poważniejszym przewinieniem są liczne
nielogiczności bądź wręcz absurdalne rozwiązania czy zachowanie postaci.
Zdecydowanie wygląda na to, że Marc Raabe nie ma zbyt wysokiego mniemania na
temat niemieckich i szwajcarskich policjantów. Ci, których widzimy na kartach
książki, są nie tylko niekompetentni, ale też odstraszają wręcz swoim rażąco głupim
i prostackim postępowaniem. Zaraz na początku mamy scenę, w której główny
bohater pojawia się w parku, do którego doszło do napaści na jego dziewczynę (o
czym zdążył pół godziny wcześniej poinformować telefonicznie policję, stąd
obecność tejże w tym miejscu). Na widok przykrytego płachtą ciała, Gabriel
rzuca się w jego kierunku, będąc przekonanym, że to jego Liz. Jego pojawienie się
jest dla obecnych tam policjantów jednoznaczne z faktem, że musi być mordercą.
Nie zważają na wyjaśnienia, skąd się tam wziął. Nie interesuje ich fakt, że napadniętej
(przez nich tylko rzekomo) Liz nigdzie nie można namierzyć. Z góry zakładają,
że nic się jej nie stało, Gabriel wszystko wymyślił i zamordował przypadkowego
mężczyznę. Co więcej, od razu po wylegitymowaniu go, sprawdzają kto zacz i w
ciągu zaledwie kilkunastosekundowej rozmowy telefonicznej do bazy, dowiadują
się o jego hospitalizacji w zakładzie psychiatrycznym trzydzieści lat
wcześniej. Serio?
Podobnie profesjonalnym podejściem wykazują się inni,
tym razem szwajcarscy policjanci, do których trafia przemarznięta, poraniona i
rozdygotana kobieta w ciąży w strzępach ubrania, która twierdzi, że została
porwana w Berlinie, wywieziona i przetrzymywana w leżącym nieopodal domu.
Najpierw jej nie wierzą, ale dla świętego spokoju na miejsce udaje się
policjant, który w ustnym raporcie zamiast potwierdzić czy zaprzeczyć informacjom
podanym przez porwaną, w obleśny sposób komentuje wygląd gosposi, którą tam
zastał. Powtórzę więc, serio? Dalej, czy policjanci kontaktują się z
jakąkolwiek komendą w Berlinie, skoro kobieta twierdzi, że tam została porwana?
Nie, zamiast tego googlują jej nazwisko i w ten sposób potwierdzają jej
tożsamość… Na trzecie „serio?” chyba brak w tym momencie sił.
Nie można również nie dostrzec wielu absurdalnych i
zwyczajnie pozbawionych logiki zachowań głównych bohaterów. Choć w przypadku
Gabriela można to złożyć na karb jego problemów psychicznych i emocjonalnych,
więc jest to do pewnego stopnia uzasadnione, o tyle w przypadku Liz raczej nie
ma o tym mowy. Mało tego, gdyby autor nie „kazał” jej postępować w sposób mało
wiarygodny, akcja prawdopodobnie w ogóle nie miałaby szans się rozwinąć. Aby
nie zdradzać treści książki, wystarczy zadać sobie dwa pytania. Czy ciężarna
kobieta wybierze się na spacer do parku po północy, mimo że kilka minut
wcześniej miała nieprzyjemną scysję z dwójką pijanych i agresywnych typów? I
czy ta sama ciężarna, czując silne bóle brzucha i skurcze, będzie starała się
chronić siebie i dziecko szukając pomocy lekarskiej (mając taką możliwość), czy
też będzie zgrywać bohaterkę i rzucać się do akcji niczym Rambo w spódnicy?
O ile więc zazwyczaj z duża przyjemnością sięgam po thrillery niemieckich autorów, o tyle w tym przypadku spotkało mnie gorzkie rozczarowanie. Zamiast trzymającą w napięciu historią, Kamerzysta okazał się powieścią z zaprzepaszczonym potencjałem, a jego lektura w znacznej mierze długą drogą po wybojach absurdalnych rozwiązań fabularnych i niezbyt przekonujących bohaterów.
O ile więc zazwyczaj z duża przyjemnością sięgam po thrillery niemieckich autorów, o tyle w tym przypadku spotkało mnie gorzkie rozczarowanie. Zamiast trzymającą w napięciu historią, Kamerzysta okazał się powieścią z zaprzepaszczonym potencjałem, a jego lektura w znacznej mierze długą drogą po wybojach absurdalnych rozwiązań fabularnych i niezbyt przekonujących bohaterów.
Recenzja napisana dla portalu Secretum.
Komentarze
Prześlij komentarz