Marzyło Wam się kiedyś spotkanie prawdziwego
superbohatera? Takiego na miarę Batmana lub Supermana, władającego niezwykłą
mocą? Uważajcie, bo życzenie to może się spełnić w najmniej spodziewany sposób.
Na Waszej drodze może stanąć Dreszcz, a wtedy niczego nie będziecie już pewni.
Rychu Zwierzchowski wiedzie niespieszne, wypełnione
piciem i słuchaniem ciężkiego rocka, życie menela na jednym z katowickich
osiedli. Daje się wszystkim we znaki, ale tylko do czasu. Czy sprawia to
karząca ręka sprawiedliwości, czy też zwykły przypadek, faktem jest, że podczas
raczenia się kolejnym browarem na trawniku przed blokiem, w Ryśka trafia piorun
z jasnego nieba. Dosłownie. Jednak nie tylko udaje mu się wyjść z tego bez
szwanku, ale okazuje się, że nagle mężczyzna zdobył nowe zdolności – emituje
wiązki energii elektrycznej, co w niczym nie ustępuje mocom komiksowych superbohaterów.
Tylko czy podstarzały, zapijaczony muzyk to aby na pewno dobry materiał na
zbawcę ludzkości? On sam ma ku temu mocne wątpliwości, trafia jednak na kogoś,
kto nie tylko ich nie ma, ale wręcz zrobi wszystko, by ze Zwierzchowskiego
takiego bohatera uczynić.
Sam Rychu jest chyba najmocniejszym punktem tej pozycji.
Niby nie pasujący na superbohatera – podstarzały, jednocześnie zapijaczony i
zjarany, nadal oglądający się za panienkami trzykrotnie od niego młodszymi i mający
w bardzo głębokim poważaniu nie tylko wszelkie możliwe normy życia społecznego
i przepisy, ale i samych ludzi. Wyjątek stanowią tylko ci najbliżsi, których
właściwie zbyt wielu nie ma. Jest w nim jednak to coś, co sprawia, że po prostu
nie można go nie polubić, nawet gdy bez skrupułów strzela na lewo i prawo
piorunami, pozostawiając za sobą telepiące się zwłoki, nie zawsze winnych ludzi
(choć podobno każdy z nas ma coś na sumieniu, tylko niektórzy mają pecha i
wychodzi to na jaw).
Oryginalną postacią, przynajmniej w realiach powieściowych
jest również najbliższy (o ile nie jedyny) przyjaciel Ryśka, Alojzy, mówiący
jedynie śląską gwarą, co może nieco utrudniać zrozumienie go, ale całości
nadaje dodatkowy smaczek. Nie sposób też nie dostrzec pewnego specyficznego uroku
w okolicznościach ich poznania, który dobrze obrazuje stopień ich relacji i
wzajemne stosunki.
[Rychu] Kiedyś tachał ze sobą
także gitarowy piecyk – nie miał daleko, bo ledwie z pierwszego piętra, kabel
spuszczał balkonem – aż do dnia, gdy Alojzy Meller, emerytowany górnik z
naprzeciwka, nie wytrzymał jazgotu i strzelił do urządzenia ze sztucera. W
rewanżu rockman włamał się w nocy na jego balkon i nasikał mu w bławatki. Tak
właśnie zaczęła się ich piękna, długoletnia przyjaźń
Pomysł na fabułę również wpisuje się w szalony misz-masz
różnych konwencji, charakterystyczny dla Kuby Ćwieka. Pokręceni bohaterowie,
wisielczy humor i wszechobecne bluzgi nikogo, kto ma za sobą lekturę innych
jego książek, nie powinny dziwić. Podobnie jak mocne nawiązania do ogłuszającego
rockowego brzmienia, którego w Dreszczu
mamy naprawdę sporą dawkę.
Teoretycznie wszystko jest więc na swoim miejscu. W
praktyce okazało się, że to nie wystarczy, by stworzyć historię, która porwie
od początku do końca. Niby wszystko wydaje się lekkie, zabawne i świeże, a
jednak czegoś zabrakło. Może to zwyczajne potknięcie i tymczasowe zmęczenie
materiału? Na samym piciu, rzucaniu mięsem i obmacywaniu rozchichotanych
blondynek nie da się zbudować solidnej fabuły, a tak mniej więcej przedstawia
się pierwsza połowa powieści. Z drobnymi wstawkami odnoszącymi się do innych
wątków.
Zaiskrzyło dopiero około środka książki, ale nie na tyle,
by rzucać się na poszukiwania drugiego tomu. Zdecydowanie pozostaję w swym
uwielbieniu dla Chłopców i sympatii
dla Kłamcy, jednak Dreszcz – jakkolwiek mający w sobie
wiele specyficznego uroku – raczej nie dołączy do ich grona. Ot, dość przyjemna,
lekka historia utrzymana w fajnej konwencji i z nietuzinkowym bohaterem.
Niestety, zabrakło w niej tego „czegoś”; jest dobrze, ale mogło być
zdecydowanie lepiej.
Spodobał Ci się ten post? Nie przegap kolejnych, będzie mi miło, jeśli mnie polubisz :)
Komentarze
Prześlij komentarz