Stała się rzecz, której nie tylko się nie spodziewałam, lecz wręcz wydawała mi się skrajnie nie prawdopodobna. Zakochana w twórczości Jane Austen sięgnęłam po ostatnią z jej powieści, która do tej pory czekała nieprzeczytana na półce i… naprawdę trudno mi uznać ją za udaną lekturę. Opactwo Northanger nie umywa się nawet do cudnych Perswazji, Dumy i uprzedzenia, Mansfield Park czy Rozważneji romantycznej. Nawet Emma, która wzbudziła we mnie mieszane uczucia, zdecydowanie bardziej mnie wciągnęła.
Tym razem w roli głównej bohaterki autorka obsadziła młodziutką Katarzynę Morland, pannę z rodziny zacnej, choć umiarkowanie zamożnej, która właśnie wkracza w dorosłość, po raz pierwszy wyruszając do Bath w towarzystwie zaprzyjaźnionych sąsiadów, państwa Allen. Tam dziewczyna nawiązuje znajomość z uroczym panem Tilneyem i jego siostrą oraz śliczną Isabellą Thorne i jej nieokrzesanym bratem. A po pewnym czasie, koniecznym do nawiązania bliższej komitywy, zostaje przez ojca tych pierwszych zaproszona do ich rodowej siedziby, tytułowego opactwa. Ma nadzieję odnaleźć w nim klimat swoich ukochanych powieści z dreszczykiem.
Zapowiada się nie tak najgorzej, prawda? Niestety, co tu dużo mówić, od Opactwa… najzwyczajniej w świecie wieje nudą. Pierwsza połowa naprawdę cienkiej powieści (całość liczy zaledwie niecałe 240 stron) ciągnie się niemal w nieskończoność, mimo że niewiele się dzieje. Ot, mamy tu przeżycia Katarzyny w Bath i opis jej spotkań z rodzeństwem Thorpe’ów oraz Tilneyów. Tyle i aż tyle. Dopiero wraz z wyjazdem głównej bohaterki do tytułowego opactwa akcja nabiera nieco większych rumieńców, choć nadal pozostaje dosyć niemrawa. Przyznaję jednak, że drugą połowę książki czytało mi się znacznie lepiej i przyjemniej.
Poza wspomnianą nudą, zbrodnią powieści jest jej przewidywalność, zarówno pod względem fabuły, jak i postaci. Sama panna Morland wzbudza sympatię swoją naiwną nieporadnością, nadmiernie rozbuchaną wyobraźnią i fascynacją gotyckimi powieściami. Pozostali bohaterowie również wywołują raczej jednoznaczne emocje, niestety od początku do końca pozostają całkowicie jednoznaczni i czarno-biali. Z góry wiadomo, kto będzie knuł, choć oczywiście Katarzyna się tego nie domyśla, a kto okaże się prawym i szlachetnym rycerzem na białym koniu.
Jednego jednak nie mogę Opactwu… odmówić i chyba tylko ta kwestia do pewnego stopnia ratuję tę książkę w moich oczach. W zamierzeniu powieść miała być parodią uwielbianych przez główną bohaterkę powieści gotyckich i pod tym względem świetnie się udała, przynajmniej ta jej część, w której można odnaleźć gotyckie klimaty, a niestety zbyt wielu ich nie ma. Jest to jednak również subtelna, napisana z przymrużeniem oka kpina z tzw. „towarzystwa” i utartych konwenansów, jakich precyzyjnie przestrzegano pod groźbą ostracyzmu społecznego w przypadku haniebnego z nich wyłamania. Jane Austen po raz kolejny wykazała się niesamowitym zmysłem obserwacyjnym i poczuciem humoru.
Ciekawostką były dla mnie wtrącenia pojawiające się kilkukrotnie w rozmowach bohaterów, a dotyczące dosyć powszechnego postrzegania powieści jako utworów gorszej jakości, do których lektury wstyd się przyznawać. Autorka wytyka hipokryzję tych, którzy w tego rodzaju utworach wręcz się zaczytywali, lecz głośno poddawali je tylko i wyłącznie uwłaczającej krytyce. Sama zaś przedstawiła jasno swoje stanowisko słowami młodego pana Tilneya, który stwierdza: Każdy, czy to dżentelmen, czy dama, kto nie znajduje przyjemności w dobrej powieści, musi być nie do wytrzymania głupi. Nie sposób się z tym nie zgodzić, prawda?
Niemniej, nie da się ukryć, że Opactwo Northanger to zdecydowanie najsłabsza pozycja w dorobku Jane Austen. Na pewno nie mogłabym jej polecić na początek przygody z twórczością autorki, mimo że to właśnie tą książką oficjalnie debiutowała. Choć miłośnikom XIX-wiecznej Anglii odradzać lektury również nie będę.
Komentarze
Prześlij komentarz