Na Amerykańskich bogów ostrzyłam sobie zęby już od dawna, a chęć ich poznania wzrosła po przeczytaniu Chłopaków Anansiego. Musiał jednak upłynąć cały rok zanim nadarzyła się okazja, by po nich sięgnąć. I po raz kolejny przekonałam się, że Neil Gaiman to czarodziej słowa, który chyba zaprzedał duszę diabłu. A może właśnie pradawnym bogom?
Po trzech latach odsiadki za udział w napadzie na bank Cień nareszcie może cieszyć się wolnością. A właściwie mógłby, gdyby nie informacja o śmiertelnym wypadku ukochanej żony i to w okolicznościach, które jej miłość do niego pokazały w mniej optymistycznych barwach. Cień opuszcza więc więzienne mury pozbawiony wszelkich perspektyw – bez rodziny, bez pracy i bez pieniędzy. Między innymi z tego względu decyduje się przyjąć ofertę złożoną mu przez niejakiego pana Wednesdaya, który niepokojąco dużo wie o nim samym i o jego życiu. Kim naprawdę jest tajemniczy starszy mężczyzna oraz jego mocno oryginalni znajomi i współpracownicy?
Ludzie wierzą, pomyślał Cień. Tak to już z nimi jest. Wierzą. A potem nie biorą odpowiedzialności za to, w co wierzą. Przywołują kolejne istoty i nie ufają swoim tworom. To ludzie zaludniają ciemność duchami, bogami, elektronami, opowieściami. Ludzie wyobrażają sobie i wierzą i owa wiara, twarda, niezmienna jak skała, ma moc stwórczą.
Punktem wyjścia powieści jest pytanie, jaki los spotkał bogów, którzy przybyli do Ameryki wraz z kolejnymi przybyszami z Europy, Azji i Afryki. Początkowo czczeni tak samo jak w „starych” krajach, stopniowo odchodzili w zapomnienie, a na ich miejsce pojawiły się nowe bóstwa i obiekty czci, powstał kult pieniądza, telewizji i technologii. Co więc stało się z tymi, którzy dawniej władali sercami i umysłami ludzi? Czy na pewno są w stanie pogodzić się z odstawieniem na boczny tor, a w końcu całkowitym zapomnieniem? Niekoniecznie i Neil Gaiman pokazuje to wyjątkowo obrazowo, przemawiając do wyobraźni czytelnika jak mało który autor.
Na kartach powieści pojawiają się postaci nie tylko rodem z dobrze znanej mitologii nordyckiej, jak Odyn czy Loki, ale również bóstwa słowiańskie, indyjskie i afrykańskie. I to zarówno jako pełnoprawni bohaterowie, mający duży wpływ na fabułę. Smaczkiem są bowiem krótkie wstawki, w których widać, w jaki sposób niektórzy z nich pojawili się na amerykańskiej ziemi. Nie będę ukrywać, że te właśnie fragmenty czytałam z największym zainteresowaniem, zwłaszcza że w znacznej mierze przedstawiono je z charakterystycznym dla Gaimana poczuciem czarnego i nieco ironicznego humoru.
Zdradzać szczegóły samej fabuły byłoby jednym z najpotężniejszych grzechów, każdy powinien odkryć ją na samodzielnie, odkrywać jej niuanse, poznawać kolejne przewrotne postaci i zwyczajnie cieszyć się dobrą opowieścią, miejscami mroczną, zakrawającą na horror, miejscami przygnębiającą, wręcz depresyjną, a miejscami bawiącą dowcipem i nieoczekiwanymi zwrotami akcji.
Mówiąc krótko, z każdą kolejną powieścią Neila Gaimana jestem nim coraz bardziej oczarowana. Przy okazji dzielenia się wrażeniami z lektury Chłopaków Anansiego napisałam: „Nie spotkałam chyba jeszcze pisarza, który w tak lekki, a jednocześnie pełen podtekstów i ukrytych znaczeń, sposób łączy w swoich powieściach elementy baśniowe i mityczne oraz ikony współczesnej popkultury, wplatając je w fabułę będącą mieszanką thrillera i komedii. Jego powieści przenoszą czytelnika w wykreowany przez niego świat i pozostawiają głęboki żal, gdy trzeba z niego powrócić do codziennej rzeczywistości.” I teraz pozostaje mi jedynie podpisać się ponownie pod własnymi słowami.
Komentarze
Prześlij komentarz