Jak kocham Stephena Kinga, tak nie mogę zaprzeczać, że niektóre z jego powieści to niestety niewypały, które trudno obronić nawet będąc jego zagorzałym fanem. Jedną z takich dalekich od przyjemności lektur okazał się Łowca snów, z którym wiązałam duże nadzieje, a który wymęczył mnie niemiłosiernie.
Początek zapowiadał się obiecująco. Czterech przyjaciół, Henry, Beaver, Pete i Jonesy, jak co roku, wyrusza na jesienne polowanie w leśne ostępy północnego Maine. Każdy z nich boryka się z innymi problemami (alkoholizm, myśli samobójcze, utrzymująca się zła forma po ciężkim wypadku, problemy w relacjach z kobietami), którymi – mimo bliskiej zażyłości – nie chce dzielić się z pozostałymi. Liczą na to, że tych kilka dni spędzonych na odludziu pozwoli im przynajmniej częściowo się z nimi uporać. Oczekiwania rzadko znajdują jednak pokrycie w rzeczywistości i już wkrótce ich sielankowy wyjazd zmienia się w najgorszy z możliwych koszmarów.
Zaczyna się dosyć niewinnie, gdy Henry i Beaver spotykają w lesie błąkającego się mężczyznę, który twierdzi, że zgubił się poprzedniego dnia podczas polowania. Szybko okazuje się, że coś jest z nim nie tak, podobnie jak z kobietą, którą w tym samym czasie Pete i Jonesy o mały włos nie rozjeżdżają w drodze powrotnej ze sklepu. Oboje sprawiają wrażenie chorych, śmiertelnie chorych, a przy tym mocno wręcz nieludzkich. Złowieszczą atmosferę doprawiają stada uciekających z lasu zwierząt i tajemnicze światła ukazujące się na niebie.
Jak widać, King rozpoczął powieść z przytupem, nie ukrywając ani na chwilę, że mamy do czynienia z horrorem i nie bawiąc się nadmiernie w rozbudowywanie tła i powolne snucie historii, która stopniowo miałaby doprowadzić do mocnych wrażeń. Nie, tutaj całość rozpoczyna się dosyć mocnym ciosem po nerwach czytelnika, o nerwach bohaterów nie wspominając. Potem jest już niestety znacznie gorzej i słabiej. Napięcie opada, a Mistrz popełnia tak charakterystyczny dla siebie grzech – rozwleka akcję i gada, gada, gada, sprawiając, że przebrnięcie przez środkową część książki przypomina mozolną wędrówkę jednego z bohaterów przez zaśnieżony las i to z dodatkowym obciążeniem w postaci strzaskanego kolana.
Teoretycznie mogłabym przejść nad tym do porządku dziennego, nie pierwszy i nie ostatni raz spotykam się w końcu książce Kinga z pewną dawką przegadania, tym razem jednak Autor najzwyczajniej w świecie przeholował wrzucając do jednego worka zbyt wiele pomysłów. Przede wszystkim Łowca snów to opowieść o kosmitach i ich ataku na Ziemię – nie jest to spoiler, takiego rozwinięcia fabuły można się spodziewać już po lekturze trzeciej strony. Mimo że nie przepadam za tą tematyką, spodobał mi się ten wątek, podobnie jak sposób przedstawienia obcych organizmów (tu jednak warto zauważyć, że dopiero ostatnie strony powieści nadają temu obrazowi pełny koloryt i zamysł autora). Niestety, na dokładkę dostajemy nie mniej istotną historię chłopca z zespołem Downa, obdarzonego zdolnościami paranormalnymi, który zmienił życie zarówno głównych bohaterów, jak i okazał się kluczowy dla ratowania ludzkości przed kosmiczną zarazą. Wszystko to doprawione zostało jeszcze psychopatycznym maniakiem, zręcznie kryjącym się w postaci pułkownika Kurtza, który przybywa na czele oddziałów wojska, by zapanować nad szerzącym się chaosem. Nadmiar grozi przesytem i niestrawnością, pojawiającymi się tam, gdzie można by oczekiwać czytelniczej uczty. Tak też stało się w tym przypadku.
Najbardziej spodobała mi się ciekawostka w ogóle nie związana z fabułą (co chyba nie najlepiej niestety świadczy o powieści), a mianowicie nawiązania do jednej z najbardziej cenionych i rozpoznawalnych książek Kinga, To. Część akcji związana jest z miasteczkiem Derry, pojawiają się również wzmianki o atakach na dzieci, jakie miały tam miejsce w 1985 roku oraz o podejrzanym w stroju klauna. Jest również pamiątkowa tablica z imionami głównych bohaterów, członkami Klubu Frajerów. Lubię takie puszczanie oka do czytelnika, a czego jak czego, ale tego Mistrz swoim fanom nie szczędzi.
I jedna mała uwaga odnośnie tytułu, którego polskie tłumaczenie nie do końca odzwierciedla to, co w powieści istotne. W oryginale jest to Dreamcatcher, którego owszem można od bólu przetłumaczyć jako Łowcę snów, ale jest to przede wszystkim łapacz snów, indiański amulet, obecnie zaś popularna ozdoba. Właśnie owy łapacz snów pełni w książce ważną rolę, natomiast żadnego łowcy tu nie ma. Ot, mała dygresja.
Podsumowując, na pewno nie mogę zaliczyć tej powieści do najlepszych osiągnięć Stephena Kinga, w moim prywatnym rankingu będzie się plasować gdzieś w szarej końcówce. Mimo to nie jest też do końca pozycją straconą. Możliwe, że fani opowieści o kosmitach odnajdą w niej więcej niż ja, możliwe też, że owe nagromadzenie różnych wątków przypadnie Wam do gustu, a nadmierne ględzenie nie na temat za bardzo nie odstręczy. Jeśli jesteście fanami Mistrza, warto po nią sięgnąć choćby po to, by zobaczyć, w jaki sposób postanowił on ugryźć wątek ataku obcej cywilizacji na Ziemię i jak może on wyglądać w horrorowej wersji. Jeśli jednak nie macie w planach poznania całego dorobku Kinga, a tematyka raczej nie leży w kręgu Waszych zainteresowań, z czystym sumieniem możecie sobie tę lekturę odpuścić.
Komentarze
Prześlij komentarz