"Zakuty w stal" Miroslav Zamboch

Czterysta lat po zakończeniu globalnej wojny, świat jest wyludnioną pustynią, skażoną chemikaliami i radioaktywnym promieniowaniem. Ludzie walczą o przetrwanie każdego dnia, lecz dostęp do surowców i pozostałości po dawnych technologiach jest coraz bardziej utrudniony. Tym bardziej, że po pustkowiach nadal snują się hordy bojowych botów, które pozbawione nadzoru, stanowią śmiertelne zagrożenie.

W wyniku splotu wydarzeń Matyjas Sanders, utalentowany mechanik, zostaje wcielony do załogi czołgu. Od tej pory jego los jest związany z grupą najemników ochraniających konwoje handlowe. Podczas jednej z takich wypraw, mężczyzna poznaje piękną Nataszę, córkę wpływowego i zamożnego kupca. Ich romans szybko musi jednak zejść na dalszy plan, okazuje się bowiem, że w okolicy, przez którą wędrują, boty zachowują się w sposób zaskakująco przemyślany i skoordynowany. Mało tego na niewielki oddział, ktoś najwyraźniej poluje.

Miroslav Žamboch, znany przede wszystkim z cykli o Koniaszu i agencie JFK, wkroczył na pole science fiction i postapokalipsy. I zrobił to w sposób całkiem zadowalający, aczkolwiek nie ustrzegł się kilku potknięć. Na początek, przyjrzyjmy się temu, co wyszło mu dobrze.

Po pierwsze, wizja wykreowanego przez niego świata przemawia do wyobraźni. Niby nie ma tu zbyt wielu nowych elementów, zwłaszcza dla kogoś, kto ma już na swoim czytelniczym koncie przynajmniej kilka powieści w podobnych klimatach, a jednak ogólne wrażenie jest jak najbardziej na plus. Mamy tu pozostałości po wojnie, która zniszczyła cały świat. Pojawiają się też sugestie i wtrącenia odnośnie ówczesnego stanu technologicznego, z którego obecnie pozostały marne resztki. Wraz z zakończeniem działań wojennych i skażeniem planety, ludzkość definitywnie zeszła ze ścieżki rozwoju i postępu. Mijają dekady, a z każdym kolejnym rokiem przepada kolejny fragment dawnej wiedzy, niemal nic nie jest już wytwarzane, cywilizacja bazuje tylko na tym, co pozostało. A nie ma tego zbyt wiele. Dosyć świeżym elementem jest koncepcja botów, zróżnicowanych, wykazujących wręcz ewolucyjne zmiany. Pomysł ten nie jest wprawdzie spójny w stu procentach, tylko powiedzmy w dziewięćdziesięciu, ale na pewne nieścisłości można przymknąć oko.

Po drugie, Zakuty w stal jest przyjemną i lekką w odbiorze (mimo przelewającej się na kartkach krwi i latających kończyn) powieścią akcji i drogi w jednym. Jeśli ktoś szuka tego rodzaju lektury, na pewno się nie zawiedzie. Dzieje się tu naprawdę dużo, potyczki z maszynami, które wymknęły się spod kontroli oraz z innymi zbrojnymi grupami, pojawiają się niemal na każdym kroku. Jednym słowem, nie sposób się nudzić. Choć może czasem nadmiar informacji technicznych dla osoby średnio tą kwestią zainteresowanej może lekko przytłoczyć. Przy czym nacisk kładę tu na słowo „czasem”.

Po trzecie, jeśli jesteście z pokolenia nieco starszego, nie unikniecie skojarzenia z serialem Czterej pancerni i pies. W tym przypadku jest to wprawdzie wersja Pięciu pancernych i mechanik bądź Sześciu pancernych i bot, ale analogie są. I mimo takiej, a nie innej politycznej propagandy starego serialu, pewnie wiele osób darzy go sentymentem, co może przełożyć się również na odbiór powieści. Zwłaszcza jeśli macie ochotę na opowieść o drużynie, która trzyma się razem, choć każdy z jej członków reprezentuje inny typ. Ot, taki typowy, ograny schemat, który sprawdza się niemal przy każdej okazji. Tej również.

Co zatem poszło autorowi niezbyt dobrze? Przede wszystkim kreacja głównego bohatera. Niby wszystko jest na swoim miejscu, a sam Matyjas, gdy go posłuchamy jako narratora, brzmi nieźle, a jednak coś tutaj zgrzyta. I to mocno. Zacznijmy od tego, że wraz z rozwojem akcji, chociaż widać to już od początku, Sanders wyrasta na hiper-ekstra-największego bohatera. To on każdemu dowali. To na nim walka z bojowymi botami nie robi żadnego niemal wrażenia. To on wyrywa najlepsze „kociaki”. A teraz wyjaśnijmy sobie kluczową kwestię – dzieje się to w miesiąc po tym, gdy wstąpił do oddziału jako zwykły, choć utalentowany mechanik, który wcześniej pracował gdzieś na prowincji. I który dołączył do oddziału po tym, jak jego kapitan uratował mu tyłek przed kilkoma zbirami, którzy chcieli mu spuścić łomot w karczmie. Nie będę ukrywać, że coś mi się tu nie zgadza.


Niemniej, przymykając oko na cudowne moce Sandersa, wchodzące w konflikt z tym, co wiemy na jego temat, powieść jako całokształt wypada naprawdę dobrze. Nie jest to wprawdzie ambitna literatura, która będzie zmuszała do refleksji, ale udana przygodówka w klimatach post apo, której lektura zapewni kilka godzin niezłej rozrywki.

Recenzja napisana dla portalu DużeKa.

Spodobał Ci się ten post? Nie przegap kolejnych, będzie mi miło, jeśli mnie polubisz :)
    

Komentarze