Powiedzieć, że jest to książka
wciągająca i fascynująca to jak nie powiedzieć nic. Nazwać ją po prostu
westernem to popełnić krzywdzące niedopowiedzenie. A stwierdzenie, że to powieść
wybitna brzmi jak wyświechtany frazes. Mowa oczywiście o Na południe od Brazos.
Paradoksalnie łatwiej jest mi
pisać o książkach słabych lub przeciętnych niż takich, które wywarły na mnie
tak mocne wrażenie jak powieść Larry’ego McMurtry’ego. W tych ostatnich
przypadkach z jednej strony boję się popaść w egzaltację, by nadmiarem entuzjazmu
nie wywołać odwrotnego efektu, z drugiej strony już siadając do pisania, jestem
niemal przekonana, że nie będę w stanie w pełni przekazać
wrażenia, jakie wywarła na mnie lektura.
Oś fabularną powieści stanowi
pozornie karkołomny spęd bydła, jaki dwaj podstarzali kowboje i byli
pogranicznicy postanawiają przeprowadzić z Teksasu do Montany. Nikt wcześniej
nie pokonał tej trasy i nie bez przyczyny, jest ona bowiem mordercza zarówno z
powodu warunków terenowych, klimatu, jak i nadal niebezpiecznych plemion
indiańskich, które nie złożyły broni i walczą z osadnikami. Nie sposób jednak
oddać mnogości wątków i wydarzeń, jakie mają miejsce, a grzechem byłoby
potraktować je po łebkach. Musicie więc uwierzyć na słowo, że dzieje się wiele
i warto wgryźć się w fabułę samodzielnie, nie korzystając ze skrótów i dając
sobie czas na delektowanie się opowieścią.
Na południe od Brazos towarzyszyło mi ponad tydzień, ale gdybym mogła, czytałabym ją nieprzerwanie kosztem snu i jedzenia. Zżyłam się z bohaterami,
wciągnęłam w ich historie, równie barwne, co przygnębiające. Zaczynając lekturę
spodziewałam się opowieści, której będzie bliżej do przygody niż dramatu (mimo
ostrzeżeń zawartych w niektórych recenzjach, które miałam okazję czytać do tej
pory), tymczasem McMurtry dosłownie złamał mi serce. Nie raz i nie dwa. W jednym
z przeczytanych tekstów (zastrzelcie mnie, lecz nie pamiętam, czyje to słowa)
pojawiło się określenie, że to najsmutniejsza książka, jaką wspomniany
czytelnik miał okazję przeczytać. I wiele w tym prawdy. Niewiele lektur tak
mocno wstrząsa emocjonalnie i to na różnych płaszczyznach. A mimo wszystko
czyta się dalej i gdy nadchodzi ostatnia strona, pozostaje jedynie żal, że to
już koniec.
W obliczu tego, co tu piszę, nieco
kuriozalny może wydać się fakt, że nigdy nie przepadałam za westernami. Na
początku wspomniałam jednak, że Na
południe od Brazos nie jest typowym przedstawicielem gatunku. Owszem, autor
wykorzystał mnóstwo charakterystycznych dla niego motywów, przedstawił je
jednak w sposób nieco przewrotny, daleki od powielanych stereotypów i do bólu
wręcz realistyczny. To nie jest świat dzielnych kowbojów, honorowych
rewolwerowców ani Indian, którzy w zależności od konwencji pokazywani są jako albo
okrutne, albo szlachetne dzikusy. Bohaterowie McMurtry’ego są przede wszystkim
ludźmi, z całym dobrodziejstwem i przekleństwem inwentarza, który z tego
wynika. Nikt nie jest tu krystalicznie dobry, taka osoba prawdopodobnie nie
przetrwałaby zresztą w warunkach Dzikiego Zachodu. Każdy nosi swoje brzemię,
które w zależności od postaci zmienia jedynie swoją formę, charakter i ciężar.
Jedni muszą zmierzyć się z błędami młodości, inni własnymi słabościami, jeszcze
inni pochodzeniem, na które nie mają przecież wpływu.
Zachód Ameryki, w chwili, gdy
toczy się akcja powieści, przechodzi zmianę, z której nie każdy zdaje sobie
sprawę. To zmierzch pewnej epoki, teoretycznie krok w stronę ucywilizowania
kraju. W praktyce - koniec świata, w którym liczył się refleks, odwaga i celne
oko, a zaczęły pieniądze i wpływy. Pojawiają się sceny, które wyżynają się w
pamięci i które trudno zapomnieć, zwłaszcza że napawają nostalgią za czymś, co
było może dalekie od ideału, a jednak bliższe uniwersalnego pojęcia
sprawiedliwości.
Na koniec jeszcze tylko kilka
słów o wydaniu, które dopełnia całości. Z zewnątrz widać nieco większy format,
twardą oprawę i prostą, a jednocześnie przykuwającą wzrok okładkę. W środku
znajdziemy gruby, dobrej jakości papier i posłowie Michała Stanka, w którym przedstawia
on pokrótce samego autora, western jako taki i historyczne fakty, których
liczne ślady można znaleźć na kartach powieści. Prawdziwą wisienką na torcie
jest jednak wstawka ze zdjęciami z epoki i mini-serialu, który został nakręcony
na podstawie powieści. Może to był błąd, ale zerknęłam do niej przed lekturą i
od tej pory Gus McCrae będzie dla mnie zawsze miał twarz Roberta Duvalla. Swoją
drogą, nie wiem, czy znajdę postać, która tak podbije moje serce jak on. Chyba
okazałam się równie podatna na jego urok, co bohaterki książki.
Na temat samej powieści mogłabym jeszcze długo opowiadać, zrobiła na mnie wrażenie tak mocne, co zaskakujące. Spodziewałam się znaleźć na kartach książki lekturę dobrą, znalazłam wyśmienitą i prawdopodobnie jedną z najlepszych, jakie było mi dane czytać.
Na temat samej powieści mogłabym jeszcze długo opowiadać, zrobiła na mnie wrażenie tak mocne, co zaskakujące. Spodziewałam się znaleźć na kartach książki lekturę dobrą, znalazłam wyśmienitą i prawdopodobnie jedną z najlepszych, jakie było mi dane czytać.
Książkę przeczytałam w ramach wyzwania czytelniczego u Wiedźmy.
Za niezwykłą podróż szlakiem do Montany dziękuję Wydawnictwu Vesper.
Spodobał Ci się ten post? Nie przegap kolejnych, będzie mi miło, jeśli mnie polubisz :)
Komentarze
Prześlij komentarz