Promocja niektórych nowości
wchodzi na wyższy poziom i nie sposób przejść obok nich obojętnie. Tak jest
także w przypadku Kredziarza, który
swoją premierę będzie miał 28 lutego, a już teraz wzbudza wiele emocji i żywe
zainteresowanie. Nie bez wpływu jest tu porównanie debiutu C.J. Tudor do
powieści To Stephena Kinga i serialu Stranger Things, choć to akurat jest
stwierdzenie mocno na wyrost.
Lato 1986 roku na zawsze
zmieniło życie dwunastoletniego Eddiego i jego przyjaciół. Najpierw do ich
miasteczka przyjechało wesołe miasteczko i doszło do pewnego wypadku. Potem pojawił
się nowy nauczyciel, albinos, który podsunął dzieciakom zabawę w tajemnicze
symbole rysowane kredą. W końcu doszło do morderstwa…
Mija trzydzieści lat. Dawna
paczka nie przetrwała próby czasu, przynajmniej nie do końca. Teraz jednak
ponownie chcąc nie chcąc nawiązują kontakt, ponieważ każdy dostaje list z
kawałkiem kredy i narysowanym symbolem. Kto za tym stoi? Czy śmierć jednego z
dorosłych już teraz mężczyzn na pewno była wypadkiem? Jakie tajemnice nie
zostały wyjaśnione przed laty i dlaczego?
Sięgnęłam po Kredziarza z zainteresowaniem, ale i
pewną dozą sceptycyzmu. Znacie to, prawda? Wyjątkowo prężna promocja najczęściej
zasiewa ziarno niepewności, czy dana książka aby na pewno na nią zasługuje, czy
cytowane zachwyty z zagranicznej prasy nie są przypadkiem nieco na wyrost.
Zaczęłam czytać i… ani się obejrzałam, a za mną już było kilkadziesiąt stron.
Debiutowi C.J. Tudor można zarzucić pewne niedociągnięcia, ale jednego nie
można odmówić. Ten klimat ma moc! I wciąga niesamowicie.
Tudor stawia na tajemnice i
niedopowiedzenia. Okazuje się, że bohaterowie skrywają mroczne sekrety, które
dopiero po latach wychodzą na światło dziennie (albo i nie). Nie każdy jest
tym, za kogo się podaje. Niektórzy mają bardzo nieczyste intencje. Autorka
wielokrotnie zwodzi czytelnika, pozwalając uwierzyć w jedną wersję wydarzeń po
to tylko, by po chwili zasiać ziarno niepokoju i podejrzenia, czy aby na pewno nie
zostaliśmy wyprowadzeni w pole. To się chwali, to jest właśnie mocna strona thrillera.
Z wymienioną na początku powieścią
Mistrza i serialem Netflixa, Kredziarza
łączy przede wszystkim grupka głównych bohaterów. Gdy mowa o kilku chłopcach i
towarzyszącej im chłopczycy (swoją drogą równie rudej co Bev z Tego), nie sposób uniknąć tego
skojarzenia. W przeciwieństwie jednak do poprzedników, Eddie i jego paczka nie
jest aż tak zgrana, znacznie szybciej pojawia się w niej rozłam i cóż, nie
wykorzystuje początkowego potencjału. Niemniej, dzieciaki są w większości
sympatyczne i można im bez wyrzutów sumienia kibicować. Na plus trzeba też
zaliczyć klimat lat 80-tych, który wciąga i ma w sobie to „coś”, chociaż nie
mogę powiedzieć, by wzbudzał nostalgiczne wspomnienia, bo 1986 roku byłam
zaledwie raczkującym berbeciem.
Niemniej po zakończonej
lekturze pozostaje pewien niedosyt. Motyw tytułowego Kredziarza i kredowych
symboli nie został w pełni wykorzystany ani wyjaśniony. Owszem, pochodzenia
większości z nich można się domyślić z sugestii i podpowiedzi, jednak nie
zostało to powiedziane wprost, może więc po raz kolejny autorka zagrała
czytelnikowi na nosie? Można by przejść nad tym do porządku dziennego, w końcu
nie zawsze wszystko musi być wyłożone niczym kawa na ławę, gorzej, że Tudor
pozostawiła niewyjaśnione wątki poboczne. Niektóre sytuacje mocno sugerują
ingerencję zjawisk nadprzyrodzonych, potem jednak wątki te zostają całkowicie
porzucone. Wielka szkoda, ponieważ stanowiłoby to materiał na niezłą powieść
grozy. A tak, pozostaje wspomniany właśnie niedosyt.
Niemniej, mimo pewnego
nadmiaru niespodziewanych zwrotów akcji, mimo momentami niewykorzystanego w
pełni potencjału, Kredziarz
prezentuje się naprawdę dobrze. Trudno też uwierzyć, że mamy do czynienia z
debiutem. Fani gatunku i tajemnic będą usatysfakcjonowani!
Za egzemplarz książki serdecznie dziękuję Wydawnictwu Czarna Owca.
Spodobał Ci się ten post? Nie przegap kolejnych, będzie mi miło, jeśli mnie polubisz :)