"Na południe od Brazos" / "Lonesome Dove" (mini-serial)

Miesiąc temu zachwycałam się powieścią, którą bez żadnych wątpliwości mogę nazwać jedną z najlepszych, jakie miałam okazję czytać w czasie ostatnich lat. Po lekturze Na południe od Brazos przyszedł czas na jej ekranizację – czteroodcinkowy mini-serial Lonesome Dove (to także oryginalny tytuł książki) z 1989 roku. No cóż, mogło być lepiej.

Krótko fabule
Dwóch nieco już podstarzałych kowbojów, dawnych rangerów, Gus McRae i Woodrow Call, wiedzie spokojne życie w niewielkim miasteczku Lonesome Dove niedaleko granicy z Meksykiem. Pod wpływem dawnego towarzysza, obecnie hazardzisty, ukrywającego się przed prawem, Jake’a Spoona, postanawiają poprowadzić spęd bydła do Montany. Przy okazji Gus ma nadzieję spotkać w czasie podróży swoją dawną ukochaną, która wyszła za innego.



Wrażenia
Rzadko oglądam westerny, niekoniecznie jest to „mój” gatunek, ale obiektywnie muszę przyznać, że „Lonesome Dove” jest jednym z najlepszych, jakie zostały nakręcone. Przede wszystkim nie powiela schematów o niepokonanych, szlachetnych szeryfach, pojedynkach w samo południe i Indianach pokazywanych w czarno-białych barwach. Dziki Zachód nie jest tu wymuskany, a brudny i brutalny.

Zarówno dobór aktorów do ról, jak i sama ich to duży plus. Tommy Lee Jones w roli Calla i Robert Duvall jako Gus wypadli przekonująco i są prawdziwymi gwiazdami tego filmu. Równie dobrze wypadają niektórzy z odtwórców ról drugoplanowych (Diane Lane jako Lorena Wood, Chris Cooper jako July Johnson) czy wręcz epizodycznych (Steve Buscemi jako Luke).

Luke (Steve Buscemi) i Elmira Johnson (Glenne Headly) 

Niemniej, nie da się nie dostrzec, że film powstał pod koniec lat 80., co widać zwłaszcza w sposobie kręcenia niektórych scen oraz unikaniu obrazowego przedstawienia niektórych zbyt drastycznych scen. I przede wszystkim, po lekturze genialnej książki, jej ekranizacja pozostawia wrażenie niedosytu i nie do końca spełnia oczekiwania.

Książka a serial
Trwający ponad sześć godzin mini-serial jest wyjątkowo wierną ekranizacją (wiele dialogów jest żywcem zaczerpnięta z książki), chociaż niektóre z wydarzeń i ich chronologia różnią się nieco od tych przedstawionych w powieści. W większości przypadków nie stanowi to większego problemu, jednak o kilku różnicach warto wspomnieć (UWAGA NA SPOILERY!):

1. Mimo bardzo dobrej gry aktorskiej w porównaniu z książką bohaterowie są nieco „spłaszczeni”, a ich historie, emocje i motywacje przedstawione słabiej i mniej obrazowo (to akurat problem różnicy między książką a filmem w ogóle).

2. Zmiany charakterologiczne niektórych kluczowych postaci:

Lorrie – w powieści jest zawsze wycofana, milcząca, zwłaszcza w towarzystwie mężczyzn. Otwiera się tylko nieco przy Gusie. W filmie od początku jest uśmiechnięta, wręcz roześmiana, co oczywiście zmienia się po porwaniu i horrorze, jaki przeżywa. Niemniej, kluczowa cecha jej osobowości w filmie ginie.

Lorena (Diane Lane) i Dish / Chlust (D. B. Sweeney)

Call – w filmie jest znacznie bardziej rozmowny i przystępny, nie wzbudza w pozostałych tego respektu, co w książce. W powieści Newt wręcz boi się do niego odezwać, w filmie pokrzykują do siebie niemal radośnie.

3. Siny Kaczor (w filmie z polskim lektorem Niebieski Kaczor) to największa porażka ekranizacji. W powieści jest to ogromny Metys słynący z okrucieństwa graniczącego z bestialstwem. Wzbudza strach we wszystkich, którzy staną na jego drodze, na równi w przeciwnikach, co i towarzyszach. W czytelniku zresztą też.  W filmie jego postać stała się wręcz groteskowa. Po pierwsze stał się raczej niewielkiej postury Meksykaninem z wąsikiem i falowanymi włosami. Po drugie otaczająca go aura – choć się stara – nie jest ani trochę złowroga. Zwłaszcza słabo wypada pod tym względem ostatnia scena z jego udziałem.

Frederic Forrest jako Niebieski Kaczor

3. Na podobnej zasadzie zmieniono postać krwiożerczego i szalonego Ermoke, jednego z Indian, którzy przetrzymywali Lorrie. W filmie prezentuje się po prostu śmiesznie, ma nadwagę i wygląda na przestraszonego tym, co się dzieje wokół. Zresztą kiepsko wypada cała jego banda.

4. Zabrakło scen, które w powieści można określić jako epickie, jak chociażby walka byka z niedźwiedziem. Inne straciły swój mocny wydźwięk. O ile podczas lektury powodują szklenie się oczu i inne silne emocje, o tyle w filmie wypadają blado (śmierć towarzyszy July’a, atak Gusa na obóz Indian, bójka Calla z żołnierzem) lub wręcz groteskowo (scena z wężami w rzece, pogrzeb Seana).

5. Niektóre z rozwiązań w filmie miały prawdopodobnie na celu podkręcić napięcie czy też wzbudzić w widzu większą ciekawość (przeczucie Seana, by nie wchodził do rzeki, pojawiająca się gdzieś w krzakach postać – prawdopodobnie Niebieskiego Kaczora). Według mnie były to zabiegi zupełnie niepotrzebne.

Podsumowanie

„Lonesome Dove” to bardzo dobry western i niezła ekranizacja. Niemniej powieść Larry’ego McMurtry’ego jest zdecydowanie od niej lepsza i niepowtarzalna.

O ekranizacji pisał też Ciacho z bloga Świat bibliofila.

Spodobał Ci się ten post? Nie przegap kolejnych, będzie mi miło, jeśli mnie polubisz :)