Sięganie po debiuty to
ryzykowna sprawa. Zbyt wiele razy się sparzyłam, dlatego też coraz rzadziej
decyduję się na to bez wyraźnego słowa zachęty ze strony osób, które mają literackie
upodobania podobne do moich. Melodię Litny chwaliła Marta Krajewska, autorka świetnego
Idź i szukaj mrozów, dlatego uznałam, że warto przyjrzeć się bliżej Łukaszowi
Jabłońskiemu i jego powieściowemu dziecku.
Rozpoczyna się całkiem nieźle,
bo od bohatera, który leży w trawie i ma zamiar umrzeć. Tak po prostu. Bo z
cesarza stał się banitą. Bo życie stało się bez sensu. Bo od tej pory jest
wyrzutkiem z tatuażem na twarzy, śladem jego hańby i dowodem winy. Z jego
planów nic jednak nie wynika, za sprawą niejakiego Thoregara, naznaczonego
piętnem mordercy, który zabiera go do Bastionu, wioski wyklętych.
Już w trakcie lektury miałam
mieszane uczucia, ogólne wrażenie jest jednak na plus. Biorę oczywiście
poprawkę na to, że debiuty rządzą się swoimi prawami, a obiecującemu autorowi
zawsze warto dać szansę na rozwinięcie skrzydeł. Tu potencjał mamy spory, ale
kilka kwestii gryzło mnie niemiłosiernie. A teraz po kolei.
Najpierw to co dobre, a takim
z pewnością jest wykreowany przez autora świat i sam pomysł na fabułę. Niemal
wszystkie wątki dotyczą mieszkańców Bastionu, przestępców naznaczonych
tatuażami i wyrzuconych poza nawias społeczeństwa. Koncept takiego piętna jest
ciekawy sam w sobie, zwłaszcza że mamy do czynienia z tatuażem magicznym,
którego nie można usunąć w żaden możliwy sposób.
Wilczy kieł dla morderców,
byczy róg dla gwałtowników, jaszczurka dla nierządnic, wężowy język dla
stręczycieli, srocza głowa dla rabowników, lisia kita dla przeniewierców, sowie
oko dla wiedźm, magów i nekromagów, czaszka wołu dla bluźnierców, ropucha dla
nieczystych, szczurzy ogon dla żalników i kruczy dziób dla pozostałych
znakomitości. (str. 8)
Każdy rozdział podzielony jest na liczne pomniejsze podrozdziały, oznaczone
odpowiednim symbolem nawiązującym do tatuażu postaci, o której w danym
fragmencie jest mowa (swoją drogą, świetny pomysł!). Daje to możliwość poznania
części mieszkańców Bastionu, którzy na pewno nie zyskali swych tatuowanych
ozdób bez powodu. Mimo początkowego dobrego wrażenia, szybko okazuje się, że
praktycznie w każdym buzują najpodlejsze instynkty, a życiowymi wyborami kierują
przede wszystkim chciwość i żądza, a czasem zwykła nikczemność.
Trudno tu o bohatera pozytywnego, mimo że na takiego prawdopodobnie był
kreowany Malbo, wspomniany już były cesarz. Pojawia się on na tyle
sporadycznie, że trudno określić go mianem głównej postaci, więc ten element
potencjalnego dobra w wiosce zła gdzieś się rozmywa i nie jest szczególnie
widoczny. Czy to źle? Niekoniecznie, o złoczyńcach często czyta się ze znacznie
większym zaangażowaniem niż o dobrych poczciwcach.
Tutaj przechodzimy jednak do pierwszej łyżki dziegciu, która bardziej
przypomina chochlę niż tę od herbaty, a mianowicie braku odpowiedniego i
wystarczającego zróżnicowania postaci. Mimo że niektóre z nich wysuwają się na
pierwszy plan, trudno się z nimi zżyć, niewiele o nich wiedząc. I mimo że trup
ostatecznie ściele się dosyć gęsto, nawet podczas brutalnych scen dosyć
papierowe przedstawienie bohaterów nie pozwala na współodczuwanie ich emocji,
tych zresztą też niewiele czuć.
Nie można też nie dostrzec, że wszyscy (dosłownie WSZYSCY) mówią tu w
dokładnie ten sam sposób -poprawny gramatycznie i leksykalnie, a przy tym mniej
lub bardziej kpiący. Nieważne kto mówi do kogo, niemal zawsze próbuje żartu
bądź szyderstwa. Trudno też wskazać znaczące różnice miedzy sposobem wysławiania
przeciętnego zbója i cesarza. Ten ostatni zresztą błyskawicznie adaptuje się do
życia w skromnej chacie, a tego już zupełnie nie kupuję.
Jeszcze poważniejszym problemem okazał się jednak styl, w jakim została
napisana powieść. Z jednej strony podobała mi się archaizacja języka, która
dodaje całej historii ciekawego klimatu. Z drugiej strony Jabłoński zwyczajnie
przekombinował. Męczyły mnie nadużywanie metafor, a przede wszystkim
wspomnianego wcześniej na poły żartobliwego tonu. Większość z nas ma takiego
znajomego, który zawsze stara się być na siłę dowcipny i czasem nawet mu się to
udaje, jednak kiedy każda wypowiedź zawiera jakieś „żarciki” bądź wydumane
teksty, to jest to zwyczajnie niestrawne, bo przecież ile można? Melodia Litny przypomina miejscami takiego właśnie "kolegę".
Odtroczywszy miecz od pasa, Thoregar
spuścił go ostrożnie w czeluść. W ślad za nim podążyły wnet miech, łuk i
kołczan, a następnie sam posesor ruchomości jął wrażać niedźwiedzie bary w nazbyt
ciasną dlań przestrzeń. Miast opatrzyć stosownym komentarzem złorzeczenia,
postękiwania czy spurpurowiałą facjatę, Malbo lustrował jedynie płochym
spojrzeniem okolicę. (str. 35)
Kwestia stylu jest jednak do
dopracowania, ponieważ generalnie widać, że autor zna się na rzeczy i potrafi
pisać, tylko czasem za bardzo go ponosi. Panie Łukaszu, nie tędy droga! Sama
historia rozwija się interesująco, w wyraźny sposób powieść stanowi dopiero
wstęp do dalszej historii, dlatego mimo niedociągnięć i potknięć, warto mieć ją
na uwadze.
Za egzemplarz książki serdecznie dziękuję Wydawnictwu Zysk i S-ka.
Spodobał Ci się ten post? Nie przegap kolejnych, będzie mi miło, jeśli mnie polubisz :)