Wczoraj miała miejsce premiera jednej z moich ulubionych powieści fantasy, Wiernych wrogów autorstwa Olgi Gromyko. Podobnie jak pozostałe tomy Kronik belorskich, książka ukazała się pod patronatem medialnym Kącik z książką.
Opis wydawcy:
Wierni wrogowie to długo wyczekiwana powieść Olgi Gromyko, która z
jednej strony usatysfakcjonuje miłośników bestsellerowej serii o przygodach
wiedźmy Wolhy, jak również ukaże nieznane jeszcze polskim czytelnikom literackie
oblicze autorki.
Wierni wrogowie ponownie przeniosą czytelnika do świata Belorii, ale na
wiele lat przed narodzinami Wolhy, pomiędzy wilkołaki, trolle, driady, elfy i
smoki, w czasy heroicznych czynów, które dawno już przeszły do legend. Nie zawsze jest tak, że ucieszą
cię kłopoty wroga. A ucieczka przed problemami hen na kraniec ludzkich ziem
bynajmniej nie gwarantuje świętego spokoju. Ba, obrażanie się na cały świat
nie oznacza, że masz stać z boku i patrzeć, jak ktoś usiłuje go podbić
tudzież godzić się na plany dotyczące bezpośrednio twojej cennej skóry.
Kącik z książką objął powieść patronatem medialnym, dlatego już w najbliższy weekend zajrzyjcie na fanpage bloga - szykuje się zacny konkurs :)
Spodobał Ci się ten post? Nie przegap kolejnych, będzie mi miło, jeśli mnie polubisz :)
**********************
A naszego czarownika toć zatłukli wczoraj – zaczął karczmarz bez
wyraźnego powodu, kolejno wycierając kufle niedbale opłukane w cebrzyku. Na
zewnątrz panował szary smętny dzień – późna jesień, która nijak nie chciała
ustąpić miejsca zimie. Przy takiej pogodzie mieszczanie nie mieli ochoty ani na
piwo, ani na smażone ziemniaki – dodajmy uczciwie, że smażone paskudnie, na
zjełczałym tłuszczu – ani nawet na wychodzenie z domów w ten ni to deszcz, ni
to mgłę, wiszące nad miastem od zeszłego tygodnia. Za stołami doliczyłam się
ledwo pół tuzina ludzi.
– Hym...? – Uprzejmie uniosłam
lewą brew. Nie miałam specjalnej ochoty na pogawędki ani nawet słuchanie, lecz
w „Wilczej Paszczy” uznawano mnie za stałą bywalczynię, co wiązało się ze
zniżkami, choć zarazem pociągało za sobą konieczność udawania przyzwoitej
klientki. Spodobała mi się nazwa – to właśnie z jej powodu trafiłam tu po raz
pierwszy. Karczma jak karczma – ani lepsza od innych, ani gorsza. Nad kominkiem
wisiało wilcze futro z łbem o zabarwionym na czerwono pysku. Wszystkie panny
służące miały na fartuchach runiczny znak wilkołaka, a z tyłu wisiały im
przyszyte ogony. Na wszelki wypadek na ścianach dyndały plecionki czosnku i
strzałki wodnej – bo a nuż pomroki wezmą nazwę za dobrą monetę i wpadną do
karczmy z wizytą? Zabawne.
– Noć nasi zatłukli – ciągnął
chętnie gospodarz. – Wczoraj to było więcej narodu, pod wieczór pogoda się
poprawiła, nawet słoneczko wyjrzało, to przyszli na wieczerzę. Stary Knur był,
i Rudy Szot, a nawet jaśnie pan Golard raczyli pytać o czarkę winesskiego.
Dziewki się uwijały. A tu ten czarownik. Ja się znaczy pytam, po co on
przylazł? Siadł przy oknie i toczy tym swoim paskudnym spojrzeniem, jakby to
nie jego koń niósł, tylko on sam bitą godzinę pod siodłem skakał. No siedzi i
siedzi, o nic nie prosi. Dziewki się boją, jedna na drugą zerkają. To sam
podszedłem.
„Coś mam podać? – pytam. – U
nas to nie jest przyjęte, żeby się za darmo grzać”. Patrzę, faktycznie, jakby
go czymś ciężkim walnęli, nic nie rozumie. Tylko się gapi prosto na mnie. Potem
mrugnął i gada: „Przynieś kawał mięsa, tylko takiego dobrze przysmażonego”.
Pewnie zdążył gdzieś
poczarować, pomyślałam z roztargnieniem. Magia odbierała wiele sił, które
najlepiej można było odzyskać z produktów pochodzenia zwierzęcego i podgrzanego
czerwonego wina. O wino nie prosił, widocznie chciał mieć trzeźwy umysł.
– To wysłałem chłopaka, żeby
szynki ukroił – boć pieczyste się skończyło było, wszystko wykupili. Stoję,
rozlewam piwo. Nalałem sześć kufli, popostawiałem na tacę, kazałem Kwetce, by zaniosła.
Durna dziewka, ale ładna – ciągnął karczmarz. – Jest za co złapać i od przodu,
i od tyłu. Jak poszła przez izbę to wszyscy się zagapili – jedni na tył, drudzy
na przód, jeszcze inni na piwo. Czarownik też spojrzał, a ta durnota się na
równym miejscu potknęła i grzmotnęła o podłogę, dwa kroki nie doniosła. Piwo na
klientów wylała, krzyworęka. Akurat Kulawemu Korce na nowe portki, co je
właśnie oblewał. No to
oblał... he-he... Pamięta pani szanowna Korkę? Taki duży chłop, w
magazynach beczki turla? Znaczy się ten, co w zeszłym roku po pijaku wpadł był
do studni? Wtedy to mróz był, woda zamarzła na kamień do samego dna. Kogo
innego by na śmierć, a on tylko nogę złamał. A potem jeszcze do rana wrzeszczał
stamtąd zbereźne piosenki, bo go po chmielu nic nie bolało.
– I...?
„Wilcza Paszcza” miała jedną
rzecz godną polecenia, a mianowicie prażone ziarna słonecznika: pękate, w sam
raz słone i wsypane do szerokiej płaskiej miski na szynkwasie – dla każdego chętnego,
ile się w garści zmieści. Albo też można było skorzystać z ataku gadatliwości
karczmarza i skubać je wprost stamtąd, bezczelnie wybierając co większe.
– I jemu w durny łeb przyszło,
że to niby czarownik jej nogi podkosił, urok rzucił. Celowo. No to wstał,
złapał stołek za nóżkę i jak nie walnie go przez łeb! Czarownik wiadomo – jak
rękę podniósł, to zydel nie doleciał, w powietrzu się rozpadł, a Korkę aż do
ściany po podłodze przeturlało i tyłkiem wpakowało w komin. Czarownik się
jeszcze bledszy zrobił, zachwiał i chyba usiąść chciał, bo zaczął rękoma
krzesła szukać jak niewidzący. Tyle że Korka był nie sam, tylko z kumplami i ci
się za czarownika zabrali. Dwóch go za ręce trzymało, a reszta po kolei tłukła.
Długo tłukli, już się przestał rzucać, a oni tylko patrzyli, żeby mocniej
popieścić. Jeden to się nawet wykazał i po dyszel poleciał. Połamali mu ręce i
nogi, rozebrali, podzielili ubranie i błyskotki. Nawet mnie dali. – Karczmarz
pogrzebał w kieszeni fartucha i pokazał jakiś wisiorek: ni to kawałek
krzemienia, ni to czarną błyszczącą kość. Smocza łuska, zrozumiałam, biorąc
amulet do ręki.
– Odsprzeda gospodarz?
– A weź tak, po co mi ona? –
odparł karczmacz nawet z pewną ulgą. Bo ostatecznie kto miałby ochotę zadzierać
z Konwentem Magów, jeśli dowie się on o całej sprawie? Potem weź człowieku udowodnij,
że tylko patrzyłeś... A nawet i za to „tylko” nikt cię nie będzie po główce
głaskał. – Jego samego to zawlekli nad parów, rozbujali i w dół zrzucili. Teraz
tam błota po kolana, znaczy się w parowie. To pewnie
utonął był. Się zachłysnął.
– A trupowi to przypadkiem nie
wszystko jedno?
– Jak go za próg wyciągali, to
jeszcze dychał. Krew mu w gardle rzęziła.
„Baba z wozu, wilkom lżej” –
pomyślałam, chowając amulet. Czarownicy byli potężni i bardzo lubili pchać nos
w nie swoje sprawy, więc nikt za nimi nie przepadał. Ludzie bali się ich,
szanowali, ale jak już zabierali do bicia, to zwykle kupą, by załatwić sprawę
raz a dobrze.
Kilka razy miałam okazję
zobaczyć tego czarownika w karczmie, a potem spotkać na ulicach miasta. Wysoki,
czarnowłosy i jeszcze całkiem młody mężczyzna. Smagły, ale o jasnych oczach i
sympatycznej, nieco ironicznej twarzy. Któregoś razu przyszedł z uczniem i
pobłażliwie obserwował, jak tamten po
raz pierwszy próbował
tutejszego mocnego piwa. Z niezrozumiałego powodu zapamiętałam, jak długie
delikatne palce (na jednym tkwił tandetnie wyglądający pierścionek) wyciągnęły wprost
z powietrza złotą monetę, którą zapłacił karczmarzowi. A ten nawet nie uwierzył
i próbował nadgryźć złoty krążek, by sprawdzić, czy nie jest iluzją.
Strząsnęłam łuski słonecznika
z kolan, zapłaciłam i wstałam. I tak już spędziłam w karczmie zbyt wiele czasu.
Szarość za oknem zaczęła zagęszczać się we wczesny jesienny mrok.
No cóż, jak utłukli, to pewnie
sam się prosił.
Komentarze
Prześlij komentarz