Od chwili ukazania się w
zapowiedziach Królowie Wyldu przykuli
uwagę licznych fanów klasycznego fantasy. Opis zapowiadał ciekawą historię, ale
fakt, że mamy do czynienia z debiutem kazał zachować ostrożność. Teraz, świeżo
po lekturze, mogę powiedzieć Wam jedno – ale to było dobre!
Tytułowi królowie to grupa pięciu
najemników, którzy stali się chodzącą legendą. Pokonywali potwory, uwalniali kolejne
księżniczki i zapuszczali się tam, gdzie niewielu śmiałków miało czelność – do Wyldu,
krainy rodem z najgorszego koszmaru. Od czasów ich chwały minęło jednak
dwadzieścia lat i choć starsze pokolenie nadal wypowiadało ich imiona z nabożną
niemal czcią, dla młodzieży byli niczym innym jak postaciami z opowieści, a
przy spotkaniu twarzą w twarz wręcz starcami. Zwłaszcza że z niektórymi z nich
czas nie obszedł się zbyt łagodnie. Wtedy jednak nadchodzi czas prawdziwej próby
– gdy córka jednego z nich znajduje się w śmiertelnym niebezpieczeństwie, stary
najemnik próbuje reaktywować grupę, by ruszyć jej na ratunek.
Tę historię można było w
koncertowy sposób zniszczyć, Gdyby Nicholas Eames postawił na patos i
śmiertelną powagę, prawdopodobnie byłaby to jedna z tych książek, które czyta
się z ironicznym uśmiechem, a w bardziej podniosłych scenach z wędrującą po
czole brwią. Tak się nie stało, chwała niech będzie autorowi i Czwórcy Bogów,
którzy tak silny mieli wpływ na fabułę, co nie oznacza jednak, że mamy do
czynienia z głupkowatą, pełną gagów historyjką. Co to, to nie.
Eames pełnymi garściami
czerpie ze schematów charakterystycznych i typowych dla przygodowego fantasy. Każdy
przekształca jednak i przekuwa na swój własny sposób, często dorzucając szczegół
który niweczy potencjalne nadęcie i egzaltację. Mamy tu klasyczną walkę dobra
ze złem w postaci poczwar i innych bestii prowadzonych przez jednego z
ostatnich przedstawicieli wymarłej już rasy druinów. Ci ostatni, niemal
nieśmiertelni, stworzyli przed wiekami cywilizację tak rozwiniętą i potężną, że
ludziom próżno nawet o takiej śnić. I tym niesamowitym druinów dał autor
prztyczka w nos, dodając do ich niemal całkiem ludzkiej fizjonomi… królicze
uszka.
Stworzony przez autora świat
roi się wręcz od niesamowitych stworzeń, wśród których znajdują się znane doskonale
smoki, wywerny, trolle i orki, ale też inne, zazwyczaj przerażające. Czasem
trafiają się bowiem egzemplarze jak legendarny i śmiertelnie niebezpieczny… sowomiś.
Dalej mamy głównych bohaterów, srogich najemników, którzy ledwie po kilkunastu
kilometrach wyprawy zostają obrabowani z zapasów jedzenia, broni i skarpetek
przez gang uzbrojonych kobiet. Cały czas zastanawiam się, czy wprowadzenie
epizodycznej postaci Geralda Białego Wilkora było kolejnym oczkiem puszczonym
do czytelnika, czy też zwykłym przypadkiem.
Akcja pędzi do przodu, czasem
wręcz na złamanie karku. Bohaterowie są w nieustannym ruchu, maszerują, walczą,
lecą powietrznym statkiem, uciekają przed kanibalami, znowu wędrują, walczą z
łowcami nagród, a potem znowu kontynuują wędrówkę tylko po to, by znowu się z
kimś bić. Wychodzą cało z najgorszych opresji, co teoretycznie mogłoby irytować,
tutaj jednak podkreśla lekko żartobliwy charakter całości.
Podsumowując, Królowie Wyldu to świetny debiut. Ba,
trudno się zorientować, że to faktycznie pierwsza powieść, jaka wyszła spod
pióra Eamesa. Będzie świetną lekturą dla wszystkich fanów przygodowego fantasy,
którzy nie traktują tego gatunku śmiertelnie poważnie i mają ochotę na coś
pełnego wrażeń, dobrego humoru i akcji.
Recenzja napisana dla portalu Secretum.pl
Spodobał Ci się ten post? Nie przegap kolejnych, będzie mi miło, jeśli mnie polubisz :)
Komentarze
Prześlij komentarz