Gdyby ktoś zapytał mnie o ulubionego autora, obok nazwiska
Stephena Kinga z pewnością pojawiłby się Dan Simmons. Zachwyciły mnie kolejno: Terror, Drood i Ilion jego autorstwa. Zafascynował mnie również świat mrocznej
przyszłości przedstawiony w tetralogii o Hyperionie i Endymionie. O ile jednak Hyperiona mogę z czystym sumieniem
umieścić wśród najlepszych powieści sci-fi, jakie miałam okazję czytać, o tyle
zakończenie cyklu dosyć rozczarowuje.
Triumf Endymiona
rozpoczyna się kilka lat po tym, jak zakończył się Endymion, czyli blisko trzy stulecia po wydarzeniach opisanych w Hyperionie. Władzę nad znanym ludzkości
wszechświatem sprawuje odrodzony Kościół Katolicki i związana z nim instytucja
Pax. Odkryte na Hyperionie krzyżokształty, umożliwiając to, co pozornie
niemożliwe – zmartwychwstanie każdego, kto zdecyduje się na ich przyjęcie.
Jednak to co w teorii brzmi jak spełnienie marzeń o idealnym świecie, w praktyce
okazuje się zaprzedaniem strukturom Kościoła, który coraz bardziej przekształca
się w uosobienie władzy absolutnej, dyktatury i – co może brzmieć paradoksalnie
– zła.
Ratunkiem dla ludzkości jest Enea, która obecnie jest już
młodą kobietą i postanawia ruszyć do działania. Rozdziela się ze swoim
dotychczasowym opiekunem, Raulem Endymionem, wysyłając go na pozornie
straceńczą misję. Jej ruch nie uchodzi uwadze zarówno Paxu, jak i innym
walczącym o wpływy siłom, dlatego życie dziewczyny, jej towarzyszy i ludzkości
jako takiej jest w jeszcze większym niebezpieczeństwie niż do tej pory.
Powieść ponownie jest przedstawiona z dwóch perspektyw –
bezpośredniej relacji Endymiona (a właściwie jego wspomnień) oraz
trzecioosobowej narracji, dzięki której można śledzić dalsze losy ojca-kapitana
de Soyi, śmiertelnie niebezpiecznych, niemal niepokonanych robotów wysłanych
tropem Enei oraz zwierzchników Kościoła, w tym zmartwychwstałego po raz kolejny
papieża.
Triumf Endymiona
jest najobszerniejszym tomem z całej tetralogii, co niestety wcale nie wychodzi
mu na dobre. Zbyt wiele jest w nim scen, które zdają się zbędne. Zbyt wiele
opisów, które wydają się jedynie zapełniać strony, nie wnosząc nic do akcji. I
tak podróże Endymiona czasem dłużą się naprawdę niemiłosiernie. Przedsmak tego można było odczuć już w Endymionie, chociaż w bieżącym tomie bardziej daje się to we znaki.
Nie do końca przekonuje mnie także znacznie głębszy
mistycyzm, jaki wplótł do fabuły autor. Enea jako Mesjasz przyszłości, karmiąca
swą krwią swych wyznawców to wizja, która zwyczajnie mnie nie przekonuje.
Podobnie jak różnego rodzaju metafizyczne i religijne dywagacje. Może jestem
ignorantką, w końcu całe rzesze fanów uważają tę powieść za arcydzieło, jednak
oczekiwałam czegoś innego, bardziej w stylu poprzednich części. A może po
prostu zbyt wiele czasu upłynęło od lektury Endymiona
i nie potrafiłam tak dobrze wczuć się w klimat…
Tetralogię często dzieli się umownie na dwie części: dwa
tomy poświęcone Hyperionowi i dwa – Endymionowi. I po przeczytaniu całości
muszę przyznać, że Hyperion bije Endymion na głowę – klimatem, fabułą i
postaciami. Czytelnicy, którzy rozpoczęli już przygodę ze stworzonym przez
Simmonsa światem, z pewnością będą ją kontynuować (w końcu sama tak zrobiłam),
muszą się jednak przygotować na to, że autor znacznie lepiej rozpoczął niż
zakończył.
Sprawdź inne nowości w księgarni Tania Książka.
Za egzemplarz książki do recenzji serdecznie dziękuje Księgarni Tania Książka.
Komentarze
Prześlij komentarz