Castle Rock to nie jest dobre
miejsce do życia. Swego czasu działał tu „Sklepik z marzeniami”, siał zgrozę
oszalały bernardyn znany jako „Cujo”, a pewien szanowany mieszkaniec odkrył
swoją „Mroczną Połowę”. Odniesienia do fikcyjnego miasteczko można znaleźć w
kilkunastu powieściach i opowiadaniach Kinga, nie inaczej jest też w jego najnowszej
książce, „Uniesieniu”.
Castle Rock to jedynie
pozornie zwykłe, prowincjonalne i senne miasteczko. Gdy przyjrzymy mu się
bliżej, dostrzeżemy pod ugładzoną fasadą morze hipokryzji, zawiści i niskich
instynktów. Tolerancja wobec inności jest tu towarem deficytowym – albo dopasowujesz
się do reszty, albo cię zniszczą. Można wręcz odnieść wrażenie, że to właśnie
te skłębione negatywne emocje przyciągają to, co nadprzyrodzone i najczęściej
złe.
Castle Rock otrzymuje tym
razem szansę na zmianę, a jego mieszańcy szansę na odkupienie win. Tylko czy z
niej skorzystają? Wszystko zaczyna się od dnia, gdy niejaki Scott Carey odkrywa,
że stracił na wadze. Biorąc pod uwagę jego 1,90 m wzrostu i dobre ponad sto
kilogramów masy byłaby to dobra wiadomość, problem w tym, że mężczyzna traci
wagę, w ogóle nie zmieniając swojego wyglądu. Co więcej, nie ma znaczenia, jak
bardzo obciąży swoje kieszenie – nawet z ciężkimi hantlami jego waga pokazuje
dokładnie taką samą wartość, gdy wskakuje na nią na golasa. I z dnia na dzień
jej ubywa.
Zaniepokojony Carey udaje się
do swojego przyjaciela, emerytowanego lekarza, który bezradnie rozkłada ręce –
do tej pory nie zdarzył się taki przypadek w historii całej medycyny. Co
będzie, gdy proces się nie zatrzyma i waga dojdzie do zera? Na szczęście Scott
dostrzega jeden pozytyw – wraz ze spadkiem wagi, robi się lżejszy nie tylko
fizycznie – opuszczają go troski, które do tej pory go przygniatały. A przekonany
o tym, że jego koniec nadejdzie już wkrótce, postanawia pomóc swoim sąsiadkom,
od których innych mieszkańcy Castle Rock definitywnie się odwrócili.
Motyw niekontrolowanej utraty
wagi pojawił się już w innej powieści Kinga, „Chudszym”, stąd też niektórych
fanów pisarza zaniepokoił opis „Uniesienia”, sugerujący podobną fabułę, czyli
innymi słowy odgrzewanego kotleta. Na szczęście to podobieństwo jest tylko
pozorne. Obydwie książki znacząco różnią się zarówno klimatem, jak i
wydźwiękiem, i oczywiście samą realizacją pomysłu.
Przede wszystkim, „Uniesienie”
nie jest horrorem. Owszem, są tu elementy fantastyczne, stanowią one jednak
pretekst do tego, by poruszyć problem społeczny i po prostu opowiedzieć dobrą
historię. Bo tego Mistrzowi z pewnością nie można odmówić. Zresztą, nie
oszukujmy się, zapewne jest on w stanie opowiedzieć w zajmujący sposób
instrukcję obsługi pralki.
Mimo że zostało wydana jako
samodzielna pozycja, „Uniesienie” nie jest powieścią, a rozbudowanym
opowiadaniem, bądź – jak ktoś woli – nowelą. Czyta się je błyskawicznie – jeden
wieczór i macie lekturę za sobą. Czy tak niewielka objętość pozostawia
niedosyt? O dziwo nie, chociaż trochę żałuję, że nie otrzymujemy wyjaśnienia
przyczyn, dla których cała ta historia przydarzyła się właśnie Scottowi.
Mówiąc krótko, najnowsza
książka Stephena Kinga to pozycja krótka, ale w pełni satysfakcjonująca.
Podnosi na duchu i pokazuje, że w tych paskudnych współczesnych czasach dobrze
jest patrzeć dalej niż na czubek własnego nosa. Polecam.
Za egzemplarz książki do recenzji serdecznie dziękuję Wydawnictwu Albatros.
Komentarze
Prześlij komentarz