Czy w XXI wieku, dobie Internetu i poddawania w
wątpliwość praktycznie wszystkiego, co istnieje, można jeszcze wierzyć w
czarownice? I czy mogą okazać się nimi jedenastoletnie dziewczynki?
Po kilkunastu latach psychoterapeutka Imogen Reid powraca
do rodzinnego miasteczka o jakże wdzięcznej nazwie Lichota. Pewne zawirowania w
poprzedniej pracy w Londynie oraz dość niespodziewanie odziedziczony po śmierci
matki dom stanowiły dobry pretekst, by w końcu zmierzyć się z przeszłością, ale
też spróbować zacząć wszystko od nowa. Na to przynajmniej ma nadzieję zarówno
ona sama, jak i nie znający jej przeszłości mąż.
Już pierwszego dnia wszystko idzie na opak – Reidowie dopiero
wjeżdżają do miasta, gdy pod koła samochodu niemal wpada im pewna dziewczynka.
Mimo że świadkowie widzieli, jak straciła równowagę na krawężniku, poszkodowana
oświadcza, że została zaatakowana przez swoją koleżankę, Ellie. Imogen szybko
przekonuje się, że cieszy się ona w Lichocie wątpliwą sławą czarownicy, którą
obwinia się o większość wypadków. Zwłaszcza jeśli spotykają one ludzi, którzy
wcześniej ją zdenerwowali. Czy mają ku temu podstawy, czy też są tu zwykłe
zbiegi okoliczności?
Spotkałam się z określeniem, że Czarownice nie płoną to thriller
udający horror i nie sposób się z tym nie zgodzić. Przez znaczną część fabuły
Jenny Blackhurst podrzuca czytelnikowi kąski sugerujące ingerencję
nadprzyrodzonych mocy, bądź też sytuacje trudne do logicznego wyjaśnienia. Zakończenie
odziera je w znacznej mierze z owej niesamowitej otoczki, ale w kilku
przypadkach odniosłam wrażenie, że autorka chyba jednak nieco się zagalopowała
i nie wszystkie wyjaśnienia wypadły w pełni przekonująco.
Przyznaję, że mam pewien problem z tą historią. Z jednej
strony, pomysł – choć ostatecznie dosyć sztampowy – jest interesujący. Na zdecydowany
plus można także zaliczyć postacie głównych bohaterek: Imogen i Ellie. Obydwie
są równie irytujące, co wzbudzające współczucie. Trudno jednoznacznie ocenić
ich działania i motywacje, a jednak są w tym wszystkim wiarygodne. Przeszły w
swoim życiu przez piekło, jakiego nie powinno doświadczać żadne dziecko i to
niewątpliwie odbiło się na ich charakterach, reakcjach i sposobie myślenia. To
właśnie udało się autorce oddać znakomicie. Dobrze przedstawiony bohater to nie
ten, którego czytelnik z miejsca polubi, ale ten, który jest pokazany w
realistyczny, ludzki sposób. I z tego Blackhurst wywiązała się bardzo dobrze.
Z drugiej strony mamy niestety całą plejadę bohaterów,
którzy są albo nijacy, albo do bólu schematyczni. Mąż Imogen, przybrana siostra
Ellie, szkolna gwiazdka – nie ma w nich żadnego charakterystycznego rysu,
którego już byśmy nie widzieli u setek dokładnie takich samych postaci.
Podobnie rozwiązanie intrygi okazuje się w pewnym momencie stosunkowo łatwe do
przewidzenia i gdy ostatecznie autorka odkrywa wszystkie karty, nie ma już
żadnego efektu zaskoczenia. Trochę szkoda, bo w powieściach tego typu jest to jedna
z kluczowych kwestii.
Książkę wysłuchałam w formie audiobooka. Lubię sięgać po
kryminały i thrillery w tej właśnie formie, tym razem jednak zdecydowanie nie
przypadł mi do gustu głos lektorki, Anety Todorczuk i dziwna maniera, z którą
czytała kwestie mówione przez dzieci, zwłaszcza Ellie. Efektem był zakrawający
na parodię skrzekliwy głos, nijak nie kojarzący się z jedenastolatką. W podobny
sposób lektorka postanowiła przedstawić kilka innych postaci. Było to drażniące
i nie wykluczam, że mogło też wpłynąć na niespecjalnie entuzjastyczny odbiór
całości. Jeśli jednak zdecydujecie się na formę audio, znajdziecie ją np. w księgarni virtualo.pl.
Podsumowując, Czarownice
nie płoną to niezły thriller z dobrą kreacją głównych bohaterek i dobrze
przedstawioną histerią, jaka może ogarnąć ludzi postawionych naprzeciw czemuś
niezrozumiałemu. Zabrakło jednak efektu wow oraz efektu zaskoczenia i pewnej
dawki grozy, których można by oczekiwać po opisie i okładce.
Spodobał Ci się ten post? Nie przegap kolejnych, będzie mi miło, jeśli mnie polubisz :)
Komentarze
Prześlij komentarz