Płonące ziemie już za mną i to po raz drugi. Mam szczególny
stosunek do całych Wojen wikingów, które
od lat są moim ulubionym cyklem poświęconym nordyckim klimatom i jednym z
ulubionych w ogóle. Dlatego cieszy mnie jego wznowienie w świetnej szacie
graficznej, a jeszcze bardziej jestem zadowolona z tego, że mimo upływu lat i
ponownej lektury, losy Uhtreda z Bebanburga podobają mi się równie mocno, co za
pierwszym razem.
Niniejszy, piąty z kolei tom to ostatni jaki był wcześniej wydany w Polsce,
dlatego stanowi granicę, za którą stoi wielka niewiadoma. Do tej pory osoby,
które czytały książki Cornwella wydane jeszcze nakładem Instytutu Wydawniczego
Erica, wiedziały, czego się spodziewać. Od tej pory zabawa będzie jeszcze
lepsza, bo będziemy wkraczać w nieznane. Szósty tom czeka na nas dopiero w
czerwcu, dlatego teraz skupmy się na Płonących
ziemiach.
Od wydarzeń przedstawionych w Pieśni
miecza minęło już kilka lat. Na marginesie, ciężko stwierdzić, ile
dokładnie, bo sam autor się w tym przypadku zakręcił – w czwartym tomie Uhtred
liczy 28 lat, a w piątym 35, za to jego najmłodsze dziecko, które urodziło się
pod koniec czwartego, w piątym ma zaledwie dwa czy trzy lata. Magia, panie i
zakrzywienie czasoprzestrzeni. Dobrze, że nie ma to większego wpływu na fabułę,
a wyłapałam to tylko ze względu na fakt, że płynnie przeszłam z jednej książki
w drugą.
Uhtred cieszy się zasłużoną sławą niezwyciężonego wojownika i wodza. Niestety,
mimo że pragnie w końcu wyruszyć na północ ku ojczystym stronom i rodzinnej
posiadłości, stara przysięga wierności nadal zmusza go do służenia królowi
Wessexu, Alfredowi, przez potomnych okrzykniętemu Wielkim. Po raz kolejny
Uhtredowi przyjdzie zmierzyć się nie tylko z obowiązkami dowódcy, ale też
królewskimi zausznikami, dla których zatwardziały poganin cieszący się
względami władcy to prawdziwa sól w oku. Będzie też musiał stanowczo
opowiedzieć się po jednej ze stron konfliktu i niezależnie od podjętej decyzji
będzie to oznaczało zerwanie więzów z bliskimi mu ludźmi.
Wielokrotnie już chwaliłam Cornwella za rozmach, z jakim przedstawia realia
epoki oraz lekkość w opisywaniu starć i bitew. Potrafi przyciągnąć do nich
uwagę nawet tych, którzy na co dzień niespecjalnie odnajdują się w tego typu
scenach (i piszę z pełną odpowiedzialnością, jako należąca do tej właśnie
grupy). Podoba mi się, jak autor przełamuje stereotypy dotyczące zarówno
„dzikich” wikingów, jak i średniowiecznego, chrześcijańskiego duchowieństwa i
władców. W każdej z powieści widać wyraźną niechęć do księży, których ambicja,
chciwość i żądza władzy całkowicie przesłania służbę, do której zostali
powołani. Na ich tle mamy zaledwie garstkę wzbudzających sympatię duchownych,
co swoją drogą jest niezłym odzwierciedleniem także sytuacji we współczesnym
Kościele.
Z wyjątkiem kilku jednoznacznie negatywnych postaci, Cornwell nie opowiada
się jednoznacznie za jedną ze stron konfliktu, który targa Brytanią. Widzimy
zarówno próby Alfreda, by zjednoczyć angielskie ziemie, odeprzeć najeźdźców i
stworzyć nowoczesne jak na owe czasy państwo, jak i wikińskie obozy, wypełnione
ludźmi, którym też nie sposób nie kibicować. Z żalem tylko muszę przyznać, że
nie do końca podoba mi się postępowanie głównego bohatera, wystawiającego na
próbę więzy przyjaźni i lojalności, i to w mocno nieprzyjemny sposób. Nie
zmienia to jednak faktu, że go uwielbiam – po prostu nie da się inaczej!
Podsumowując, czytelników, którzy poznali już poprzednie tomy cyklu, z
pewnością nie muszę zachęcać do sięgnięcia po tę część. Natomiast osoby, które
jeszcze nie miały okazji spotkać się z Uhtredem Ragnarsonem, koniecznie powinny
szybko to nadrobić!
Przeczytaj także:
4. Pieśń miecza
Za ponowne spotkanie z Uhtredem serdecznie dziękuję Wydawnictwu Otwartemu.
Komentarze
Prześlij komentarz