Przypomnijcie sobie wszystkie
opowieści o szpitalach psychiatrycznych z XIX w., zwłaszcza te wplecione w filmy
i powieści grozy. Były makabryczne? Trudno uwierzyć, by były prawdziwe?
Rzeczywistość była jeszcze gorsza, przynajmniej na wyspie Blackwell…
Wyspa potępionych to opowieść o jednym z najgorszych eksperymentów
społecznych w historii Stanów Zjednoczonych. Trudna emocjonalnie do
pochłonięcia za jednym razem, a jednocześnie wciągająca. Podczas lektury
wielokrotnie zastanawiałam się, jak to możliwe, by w społeczeństwie uważającym
się przecież wówczas za postępowe, doszło do zaniedbań i okrucieństwa na taką
skalę. I to okrucieństwa w imię teoretycznego dobra.
Wyspa Blackwell, obecnie znana
jako Wyspa Roosevelta, leży między Manhattanem a Long Island. Widać z niej
doskonale resztę miasta, ale jednocześnie bez łodzi nie sposób się do niego
dostać, ponieważ silne prądy praktycznie uniemożliwiają pokonanie dystansu
wpław. Wyspa mierzy zaledwie 3,2 km długości i 240 m szerokości. I to właśnie
na niej XIX-wieczni włodarze Nowego Jorku postanowili stworzyć odosobnienie dla
niewygodnych i problematycznych jednostek – obłąkanych, drobnych przestępców i
ubogich, pomieszkujących dotąd w przytułkach. W teorii zamysł był dobry, ale niemal
od razu było oczywiste, że do jego skutecznego wdrożenia zabrakło nie tylko realnych
szacunków, ale przede wszystkich funduszy.
Przez kilkadziesiąt lat na
wyspie działały: zakład dla obłąkanych, dom pracy przymusowej, przytułek i
szpitale dla ubogich oraz zakład karny. Na tak maleńkim obszar wtłoczono razem
osoby z problemami psychicznymi, biedaków, osierocone dzieci i przestępców. Sam
fakt, jak łatwo tak różne grupy społeczne zostały sklasyfikowane jako tak samo problematyczne
może już wywołać gęsią skórkę. W praktyce okazało się to jeszcze gorsze,
ponieważ ze względu na niedoszacowane zapotrzebowanie na miejsca, wysłani na
wyspę Blackwell bywali lokowani tam, gdzie akurat było wolne miejsce. Nie
dziwiło więc na przykład umieszczenie przestępcy w szpitalu. Mało tego, z
powodu braków kadrowych, to właśnie skazanych kryminalistów często zatrudniano
w roli… salowych i pielęgniarek.
Elektryczność i bieżąca woda
dotarły tam dopiero po pewnym czasie. Ludzie gnieździli się w maleńkich,
zimnych klitkach, a na wyżywienie jednej osoby przeznaczano… kilkanaście centów.
Nawet przy ówczesnych realiach było to tyle, co nic. Jeszcze bardziej przeraża
opis okoliczności, w jakich można było trafić na wyspę. Za obłąkanego mogła zostać
uznana nie tylko osoba z wyraźnymi problemami psychicznymi, ale także cierpiąca
na depresję, czy po prostu taka, która stała się niewygodna dla rodziny. Mało
tego, nierzadko do Blackwell trafiali także ubodzy obcokrajowcy, bo było to
tańsze i łatwiejsze niż znalezienie dla nich tłumacza…
Książka została podzielona na
pięć części, z których każda opowiada o innej instytucji założonej na
Blackwell. Można w nich także przeczytać historie niektórych pacjentów i zatrzymanych
oraz ludzi, którzy podejmowali nierówną walkę z niewydolnym, patologicznym
systemem.
Wyspa potępionych to lektura
wyczerpująca w obydwu tego słowa znaczeniach. Stacy Horn wykonała świetną
pracę, obrazowo i merytorycznie przedstawiając różnorodne aspekty działania
wyspy od początków założenia na niej zakładów dla obłąkanych, ubogich i
przestępców, aż do ich ostatecznego zreformowania. Jednocześnie, mimo że
satysfakcjonująca, jest to lektura na dłuższą metę dosyć męcząca psychicznie.
Obraz pełen cierpienia, urzędniczej bezduszności i zwykłego okrucieństwa trudno
wyrzucić z pamięci, zwłaszcza gdy ma się świadomość, że wydarzenia te
rozgrywały się zaledwie nieco ponad sto lat temu. Niemniej, warto.
Zdecydowanie.
Za egzemplarz książki serdecznie dziękuję Wydawnictwu Znak.
Spodobał Ci się ten post? Nie przegap kolejnych, będzie mi miło, jeśli mnie polubisz :)
Komentarze
Prześlij komentarz