Od kilku tygodni fani Marcina Podlewskiego, znanego
głównie z czterotomowej space opery Głębia,
mogą poznać autora w nowym wydaniu. Księga
zepsucia otwiera nowy cykl, tym razem rasowe dark fantasy. Przeglądając
opinie na różnych portalach i blogach można przeczytać niemal same zachwyty,
niestety moje odczucia są mocno mieszane.
Zaczyna się obiecująco. Oto przed nami świat przyszłości,
zaawansowany technologicznie i bezlitosny w egzekwowaniu prawa. Główny bohater,
Malkolm Rudecki przebywa w więzieniu oczekując na wyrok. Zabił dwóch
degeneratów, którzy zamordowali mu żonę i brutalnie zgwałcili córkę. Gdy jednak
okazało się, że jeden z oprawców był synem wpływowego polityka, Rudeckiego
wciągnęła machina prawa i zamierza go wypluć dopiero po wykonaniu wyroku. Co
więcej, na egzekucji sprawa się nie kończy – Malkolm trafia do świata z
najgorszych koszmarów, mrocznej i okrutnej Thei.
Przeskok z science fiction do fantasy nasuwa skojarzenie
z Panem Lodowego Ogrodu, ale z
miejsca trzeba wyjaśnić, że Thea to nie Midgaard, a Rudeckiemu daleko do Vuko
Drakkainenena. O ile też Grzędowicz klarownie wyjaśnił, skąd taka zmiana, o
tyle w przypadku Księgi zepsucia pozostaje to tajemnicą, którą prawdopodobnie
wyjaśnią kolejne tomy.
Do najmocniejszych atutów powieści należy wykreowany w
nim świat. To pierwszy raz, gdy spotkałam się z uniwersum tak na wskroś
zepsutym i bezlitosnym. Dawno temu zwyciężyło w nim Zło, skażając wszystko
dookoła, z mieszkańcami i wszystkimi żyjącymi stworzeniami na czele. Obowiązuje
tu tylko jedna zasada, tak zwane Proste Prawo, zgodnie z którym przeżywa ten,
kto jest silniejszy, a racja stoi po stronie tego, który kieruje się instynktem
i biologiczną potrzebą. Jesteś głodny – zabij. Potrzebujesz tego, co należy do
kogoś innego – zabij. Ktoś zabrał Twoją własność – zabij. Nie ma tu miejsca na
skrupuły czy wahanie. Nie istnieją więzi rodzinne, nie istnieją nawet takie
pojęcia jak „matka” czy „dziecko”, zastąpione przez „mamkę” i „pomiot”. Jedyną
wartością, którą się ceni jest za to krew; za jej pomocą można nawiązywać
sojusze, bądź też zniewolić drugą istotę, by mieć ślepo posłusznego niewolnika.
Czytelnik razem z głównym bohaterem zostaje wrzucony do
świata Thei bez żadnego słowa wyjaśnienia i razem z Rudeckim musi odkrywać jego
tajemnice oraz rządzące nim prawa. Z jednej strony to dosyć dobry zabieg,
przynajmniej często sprawdzający się w powieściach fantasy, z drugiej jednak
strony są momenty, gdy można się poczuć przytłoczonym nadmiarem nowego
nazewnictwa i niezrozumiałymi na pewnym etapie regułami. Na szczęście, sytuacja
staje się znacznie klarowniejsza w drugiej połowie książki i całość czyta się
wtedy znacznie płynniej.
Co więc nie zagrało? Wspomniany już brak wyjaśnienia,
czym jest Thea, w jaki sposób wiąże się ze światem przedstawionym w pierwszych
rozdziałach i dlaczego pojawił się na niej Malkolm. Nawet jeśli będzie to
wyjaśnione w kolejnych tomach, póki co czuję pod tym względem duży niedosyt.
Przede wszystkim jednak uwierał mnie sposób przedstawienia i zachowanie
głównego bohatera. O ile robił ogólnie dobre wrażenie, o tyle jego
pseudoironiczne bądź niby-zabawne odzywki, zwłaszcza w sytuacjach, gdy nie
ogarniał rozumem otaczającej go rzeczywistości, nie śmieszyły, a irytowały. Zwłaszcza
gdy biegał w krzaki z „poranną potrzebą typu A”, jak by nie mógł iść i się
zwyczajnie, za przeproszeniem, wysrać.
Podsumowując, Podlewski stworzył interesujący świat z
dużym potencjałem, który z pewnością przypadnie do gustu fanom gatunku. Moim
zdaniem to dobre wrażenie psuje do pewnego stopnia kreacja głównego bohatera,
niemniej po drugi tom też zapewne sięgnę, by przekonać się, czym naprawdę jest
Thea i jakie skrywa tajemnice.
Recenzja napisana dla portalu Secretum.pl
Spodobał Ci się ten post? Nie przegap kolejnych, będzie mi miło, jeśli mnie polubisz :)
Komentarze
Prześlij komentarz