"Zaginiony kontynent" Bill Bryson

Gotowi wyruszyć w podróż po Ameryce i zmierzyć się z mitem o jej wyjątkowości? W Zaginionym kontynencie Bill Bryson zabiera nas ze sobą w wyprawę po trzydziestu ośmiu stanach. Nie jest to jednak przewodnik turystyczny ani nawet typowa literatura podróżnicza, to relacja z sentymentalnych wojaży i zmierzenia się z wspomnieniami z dzieciństwa.



Autora możecie znać chociażby z Zapisków z małej wyspy, Zapisków z wielkiego kraju czy Ani tu, ani tam. Europa dla początkujących i średniozaawansowanych. Bryson pochodzi ze Stanów, ale znaczną część życia spędził w Anglii; został też pierwszym nie-Brytyjczykiem wybranych na honorowego członka Royal Society. Tyle słowem koniecznego wyjaśnienia, które może być potrzebne, byście przygotowali się na niebanalny, ironiczny humor, z jakim została napisana książka oraz pojawiające się w niej porównania między rzeczywistością amerykańską i brytyjską.

[…] ogarnęło mnie nieodparte pragnienie powrotu do krainy młodości i odbycie tego, co autorzy notatek na skrzydełkach książek nazywają podróżą do korzeni. Żyjąc na oddalonym o cztery tysiące mil kontynencie, poczułem tęsknotę za domem, która ogarnia człowieka wtedy, gdy osiągnie on półmetek  życiowej drogi, a jego ojciec niedawno zmarł, i człowiek ten sobie uświadamia, że ojciec zabrał ze sobą cząstkę jego samego. […] Chciałem podróżować. Chciałem zobaczyć Amerykę. Chciałem wrócić do domu.

I z takim właśnie nastawieniem Bill Bryson, wyposażony w dziesiątki map, masę wspomnień i starego chevroleta chevette, wyruszył w drogę. Mijał bezkresne pola kukurydzy, małe miasteczka, w których czas jakby się zatrzymał oraz zapadłe dziury, w których lepiej nie zatrzymywać się po zmroku. Odwiedził parki narodowe, miejsca pamięci i muzea, z których większość okazała się rozczarowująca bądź zapełniona emerytowanymi turystami. Zmierzył się z mentalnością małomiasteczkowej Ameryki, przekonanej o swej wyjątkowości, zazwyczaj zupełnie bezpodstawnie. A wszystko to skomentował w charakterystyczny dla siebie sposób, trafnie puentując, często marudząc, a czasami pławiąc się w zachwytach.

Mam słabość do klimatów brytyjskich i amerykańskich, dlatego nie powinno Was dziwić, że lektura bardzo przypadła mi do gustu. Zabrakło mi tylko jednej istotnej informacji, jaka powinna znaleźć się na okładce, ponieważ jej brak może wprowadzić czytelnika w lekką konsternację, gdy już się zagłębi w lekturę. Zaginiony kontynent to owszem podróż po amerykańskiej prowincji, ale nie współczesnej, a tej lat osiemdziesiątych. Dla osób zainteresowanych tematem, nadal będzie to fascynująca sprawa, ale bądź co bądź wiele z przedstawionych tu rzeczy nie jest już aktualnych. Bądź co bądź, od podróży Brysona minęło już ponad trzydzieści lat, czyli mniej więcej tyle, ile dzieliło jego wojaże ze wspomnieniami z dzieciństwa. Konfrontując wyprawy z rodziną z tym, co zastał po latach, często był zaskoczony jak niewiele rzeczy pozostało takich samych. Ciekawym pomysłem byłoby więc porównanie, jak wygląda obecna Ameryka w porównaniu z tą pokazaną w książce.


Mówiąc krótko, Zaginiony kontynent to zabawna opowieść o tym obliczu Stanów Zjednoczonych, które rzadko można obejrzeć w telewizyjnych serialach. To podróż po głębokiej amerykańskiej prowincji lat osiemdziesiątych, czasem zaskakująca, innym razem wywołująca uczucie konsternacji, a innym razem kojarząca się z błogą sielanką. Dla mnie świetna sprawa, dlatego i Wam serdecznie ją polecam.

Za tę podróż dziękuję Wydawnictwu Zysk i S-ka.

Spodobał Ci się ten post? Nie przegap kolejnych, będzie mi miło, jeśli mnie polubisz :)
    

Komentarze