Ostatnio raczej rzadko sięgam
po książki zupełnie w ciemno. Szkoda mi czasu na słabe lektury i rozczarowania,
dlatego zazwyczaj wcześniej sprawdzam opinie na temat danej pozycji, zwłaszcza
wśród zaprzyjaźnionych czytelników. Czasem wystarczy nazwisko autora, którego
twórczość już znam. Zdarza się też jednak, że wystarczy mocno intrygujący opis.
Mam szczęście albo ta metoda naprawdę działa, ponieważ zazwyczaj jestem
zadowolona z tego, co przeczytałam, co zresztą sami pewni możecie dostrzec,
czytając moje zachwyty nad daną pozycją. Niestety, czasem nawet sprawdzony
sposób nie jest wystarczający.
W Imię Natury zaintrygowało mnie pobudzającym wyobraźnię blurbem i
okładką. To także pierwsza fabularna książka wydana przez Wydawnictwo Czarne, po
jaką sięgnęłam – samo wydawnictwo kojarzy mi się wyśmienicie, więc był już
kolejny plus. Wreszcie, przeczytałam kilka entuzjastycznych opinii, głoszących,
że to świetny thriller psychologiczny. I co? I klops.
Zaczynam się zastanawiać, czy aby na pewno przeczytałam tę samą powieść, co niektórzy
recenzenci.
Od razu muszę zastrzec, że sam
pomysł na fabułę, a przynajmniej jej pierwszą część był bardzo dobry, a cała
historia miała spory potencjał. Główny bohater, Mateusz Chabrowski, pracuje
jako prawnik we własnej fundacji, zajmującej się ochroną środowiska. Ze względu
na problemy zdrowotne musiał kilka lat wcześniej zrezygnować z dochodowej, ale
wykańczającej posady w korporacji prawniczej. Teraz czuje, że żyje – zawodowo i
finansowo stoi całkiem nieźle, ma też w końcu czas dla żony i dzieci. Czas o
tyle istotny, że jego relacje z dwunastoletnią Igą są dalekie od idealnych.
Życie nie lubi jednak nikogo
rozpieszczać, dlatego cały ten idealny obrazek w ciągu jednej nocy zmienia się
o 180 stopni. Pewnego dnia ktoś podrzuca do fundacji niezaadresowaną kopertę.
Chabrowski, jako szef, otwiera ją i znajduje w niej fotografię przedstawiającą
młodego mężczyznę leżącego na zamarzniętej tafli jeziora. Najprawdopodobniej człowiek
ten nie żyje, ale Mateusz niespecjalnie się tym przejmuje, ponieważ zdjęcie jest
stare, a on sam nie ma pojęcia, kogo przedstawia. Wygląda jednak na to, że jego
żona tak. Mężczyzna pokazuje jej fotografię podczas kolacji i jest to ostatnia
chwila, gdy widzi Maję w domu. W nocy kobieta znika i nie wiadomo, co się z nią
dzieje. Ostatni pozostawiony przez nią ślad to zniszczony obraz w pracowni
malarskiej i fragment złamanego paznokcia. Czy z kimś walczyła? Ktoś ją porwał?
Policja nie wierzy w taką wersję zdarzeń i usilnie stara się wmówić
Chabrowskiemu, że jego żona uciekła. On jednak postanawia sam dojść do prawdy.
Aby oddać powieści sprawiedliwość,
zacznijmy od tego co dobre poza samym pomysłem. W tle pojawia się mocno zaakcentowany
wątek ekologiczny, zarówno w kontekście pracy głównego bohatera, jak i jego
uwag na temat codziennego życia. Zacna sprawa, o której warto mówić jak głośno
i często, chociaż miejscami tutaj było to podkreślane ciut do przesady. Całkiem
nieźle zostały też oddana rzeczywistość współczesnej Polski, z nastolatkami
żyjącymi głównie dla „lajków” w mediach społecznościowych, zawirowaniami
politycznymi i gierkami prowadzonymi „u żłobu” czy absurdalnie drogimi
autostradami. Takie skrawki tego, co zna każdy z nas. Wreszcie, spodobało mi
się głębsze spojrzenie na postać niejakiego Żeni, płatnego zabójcy, urodzonego
i dorastającego w ukraińskiej Odessie, gdzie przeszedł wyjątkowo ciężką szkołę
przetrwania.
Atuty snutej przez
Pasierskiego historii psują niestety dwie rzeczy – zakończenie, w którym autor
zwyczajnie przedobrzył oraz kreacja głównego bohatera, a przy tym narratora. Mniej
więcej do połowy powieści akcja biegnie raczej powoli, dzięki czemu mamy
możliwość poznania poszczególnych postaci i wczucia się w opowieść. Potem jednak
przyspiesza i to tak, że można mieć wrażenie, że czytamy papierową wersję
sensacyjnego kina. Tyle że biorąc pod uwagę niektóre rozwiązania raczej klasy
B.
[Uwaga! Poniższy akapit może zawierać
spoilery.]
Głównym bohaterem powieści
jest prawnik w średnim wieku, niespecjalnie dbający o kondycję fizyczną z braku
czasu, chociaż od czasu zmiany pracy wyjątkowo mocno skupiony na zdrowym
żywieniu. Z dnia na dzień niepozorny facet zmienia się w superbohatera – udaje mu
się uciekać z każdej zasadzki, w tym gubi pogoń wysłanego jego tropem mordercy,
który do tej pory nie zaliczył w swojej karierze żadnej wpadki. Do czasu
oczywiście, aż trafił na Chabrowskiego. Mało tego, jest w stanie przepłynąć
lodowate jezioro z raną nogi. Dziwnym trafem również wszystko zawsze układa się
po jego myśli. Potrzebuje nowego, niezarejestrowanego telefonu? Bach, jego
koleżanka ma właśnie taki „na specjalne okazje”. Przydałby mu się nowy wóz?
Proszę bardzo, ta sama koleżanka również dysponuje dodatkowym samochodem, o
którym nikt do tej pory nie miał pojęcia. Swoją drogą, taki wspaniały, a jakoś
umknęło mu, że po zniknięciu matki, jego córka kilkukrotnie próbuje za coś przeprosić,
co jest dla niej mocno nietypowe, a on ją całkowicie ignoruje.
[Tu będzie jeden spoiler, ale
obiecuję, że ostatni.]
Rozumiem, że mamy do czynienia
z fikcją literacką, ale zgrzytały mi niektóre kwestie związane z pracą
policjantów, które – przynajmniej na ile mi wiadomo – nie do końca pasują do
istniejących przepisów. Jak choćby zatrzymanie bohatera przez policję. Para
policjantów przyjeżdża do Chabrowskiego wieczorem, aby aresztować go pod
zarzutem morderstwa. Na pytanie, co się stanie z dziećmi (facet siedzi z nimi
sam w domu, w końcu żona zniknęła), policjant odpowiada, że to „nie nasza
sprawa”. Serio? To chyba jednak nie tak wygląda.
Mogłabym jednak przejść nad
powyższymi niedociągnięciami mniej więcej do porządku dziennego, gdyby nie sposób
wykreowania głównej postaci. Odniosłam wrażenie, że autor stara się pokazać go
z jak najlepszej strony, żebyśmy mu kibicowali i stali po jego stronie. Nie
udało się. Już po kilku rozdziałach mogłabym podsumować Mateusza Chabrowskiego
w czterech słowach: „co za nadęty bufon!”. Mamy tu do czynienia z typowym
nowobogackim, odklejonym od rzeczywistości człowiekiem, który pogardza
wszystkimi dookoła. Wysoka pensja przyzwyczaiła go do komfortowego życia, przestronnego
domu pod Warszawą, drogich aut i oczywiście prywatnej edukacji dla dzieci.
Drażniło mnie strasznie, gdy ojciec,
który na całe lata zniknął z życia dzieci pochłonięty własnym pracoholizmem,
nagle zaczął odgrywać rolę przemądrzałego tatuśka, który pozjadał wszystkie
rozumy. Telewizja dla dzieci? Maksymalnie dwie godziny i tylko stare klasyki, żeby
uniknąć przemocy i niewłaściwych aluzji. Jedzenie? Oczywiście tylko zdrowa
żywność, żadnych mrożonek, fast foodów i słodyczy. Wspólne zabawy? Fajnie by
było, ale nie mam czasu. I ten sam człowiek, z ustami wypełnionymi frazesami i mądrościami
rodem z poradników, bez cienia zażenowania notorycznie podrzuca swoje pięcioletnie
dziecko sąsiadce, którą otwarcie wyśmiewa. Bo to taka niemodnie ubrana matka
gromadki dzieci, to przecież można. Kobieta niemal codziennie po kilka godzin
zajmuje się jego synem i przygarnia dzieciaki w kryzysowych sytuacjach, a on
nawet nie zna jej imienia, zastępując ją pogardliwym przezwiskiem. Podobny
zresztą stosunek Chabrowski ma do innych ludzi, chociaż poza tą jedną nie
szafuje innymi pseudozabawnymi określeniami. Czuć jednak jego pogardę dla biedniejszych,
co dziwi o tyle, że między wierszami można wyczytać, że Mateusz sam pochodzi z
patologicznej rodziny.
Rozpisałam się, dlatego na zakończenie
będzie już krótko. W imię natury to powieść,
która do pewnego momentu wciąga, a potem niestety staje się przekombinowaną
historią, którą czyta się wprawdzie szybko, ale bez większego zaangażowania.
Jeśli jesteście w stanie przełknąć irytującego głównego bohatera (bądź co bądź,
na pewno nie jest on bezbarwną postacią), książka może sprawdzić się jako stosunkowo
lekka lektura na lato. Jeśli jednak szukacie mocnego thrillera, to lepiej
poszukajcie gdzie indziej.
Sprawdź inne nowości w księgarni Tania Książka.
Za egzemplarz książki do recenzji serdecznie dziękuje Księgarni Tania Książka.
Spodobał Ci się ten post? Nie przegap kolejnych, będzie mi miło, jeśli mnie polubisz :)
Komentarze
Prześlij komentarz