"Wojownicy burzy" Bernard Cornwell

Wojownicy burzy, dziewiąty tom Wojen wikingów, już za mną. Trudno mi uwierzyć, że cykl o Uhtredzie z Bebanburga naprawdę dobiega powoli końca, chociaż z drugiej strony zdaję sobie sprawę z tego, że nie może się ciągnąć bez końca, bo w końcu świetna historia rozmieni się na drobne.


Nowy tom oznacza zazwyczaj nowe zagrożenie ze strony kolejnego duńskiego lub norweskiego jarla, który pragnie stać się tym, który ostatecznie podbije Mercję, Wessex i Anglię Wschodnią. Nie inaczej jest w przypadku Wojowników burzy. Tym razem Uhtredowi przyjdzie się zmierzyć z Ragnallem, znanym już z poprzedniego tomu, który nadciąga na czele potężnej armii i sieje spustoszenie wszędzie tam, gdzie się pojawi. Zagrożenie jest o tyle poważne, że oprócz sił norweskich i duńskich, udaje mu się zgromadzić pod swoim sztandarem także wojowników z Irlandii. Po jego stronie staje też dwoje ludzi, którym dawniej Uhtred ufał i wierzył, lecz obecnie są oni jego zaprzysięgłymi wrogami. 

Przeglądając opinie na temat książki na Lubimy Czytać, zauważyłam, że niektórzy czytelnicy narzekają na schematyczność i przewidywalność fabuły, jakie wdarły się do tego tomu. Do pewnego stopnia mogę się z tym zgodzić - od samego początku opowieść o Uhtredzie opiera się na tym samym scenariuszu, zgodnie z którym pojawia się nowe zagrożenie, a niepokorny Sas w służbie najpierw Alfreda, a potem jego córki Aethelflaed, się z nim rozprawia. Czasem daje się wciągnąć w pułapkę, innym razem (a tych jest znacznie więcej) sprawia owemu komuś łupnia. Nie inaczej jest i tym razem. 

Jednocześnie jednak, w niczym nie zmniejszało to u mnie przyjemności z lektury. Każdy kolejny tom to niczym spotkanie z dobrze znanym przyjacielem, buntowniczym, mającym w niezbyt głębokim poważaniu ogólnie przyjęte zasady i skrywającym pod obcesowym zachowaniem dobre, ludzkie serce. Oczywistym jest, że akurat on wyjdzie cało z opresji, skoro opowieść jest snuta na zasadzie jego wspomnień w czasie, gdy jest już w mocno podeszłym wieku. Przynajmniej więc o jego los można być spokojnym, chociaż zdradzę, że w Wojownikach przyjdzie nam pożegnać się z dwojgiem bohaterów znanych nam niemal od początku serii. 

Poza świetnie skrojonymi postaciami, z Uhtredem na czele, a z jego synem oraz towarzyszami broni w tle, mocnym atutem powieści i całego cyklu są doskonale oddane ówczesne realia i sama epoka, w jakiej umiejscowiono akcję powieści. Wyspy Brytyjskie, w czasach, gdy dopiero kształtowało się to, co zwiemy dzisiaj Anglią, były miejscem nieustannych konfliktów i wojen. Krótkie okresy pokoju pozwalały jedynie na nieznaczne wytchnienie zarówno dla samych walczących, jak i ludności, żyjącej w ciągłym strachu przed najazdem i grabieżą dóbr. 

Cornwell przedstawia te fakty bez otoczki fałszywego romantyzmu i wygładzania rzeczywistości, jakie można znaleźć w historiach o średniowiecznych rycerzach czy opowieściach o wikingach. Pokazuje, że były to czasy pełne przemocy i brudu, a życie ludzkie było warte niewiele więcej od zwierzęcia, a czasem nawet mniej. A jednak jest w tej historii coś, co przyciąga niczym magnes i nie pozwala się oderwać. 


Zapewne nie dziwią Was moje zachwyty. Nigdy nie ukrywałam, że Wojny wikingów to moja ukochana seria i nic się w tek kwestii nie zmieniło. Po raz kolejny gorąco zachęcam Was do sięgnięcia po nią, zwłaszcza jeśli interesują Was przygodowe powieści historyczne, w których szczęk żelaza przeplata się z krzykiem wojowników stających w murze tarcz. Warto! 

Przeczytaj także:
Za ponowne spotkanie z Uhtredem serdecznie dziękuję Wydawnictwu Otwartemu.

Spodobał Ci się ten post? Nie przegap kolejnych, będzie mi miło, jeśli mnie polubisz :)
    

Komentarze