Krasnolud jaki jest, każdy widzi. Niezbyt wysoki, ale silny. Pragnący złota do granic chciwości. Wierny wobec przyjaciół i nieprzejednany wobec wrogów. Nieco burkliwy, czasem sprawiający wrażenie dość prymitywnego. Ale czy na pewno?
W literaturze fantasy poświęcono całe tomy niezwykłym rasom i stworzeniom, z elfami na czele. Krasnoludy zazwyczaj stanowią jedynie dodatek, są towarzyszami wspierającymi (lub nie) głównych bohaterów. Nie spotkałam jednak do tej pory książki, w której to oni byliby na pierwszym planie. Choćby z tego względu Cena honoru Macieja Pary zasługuje na uwagę, jest bowiem w całości poświęcona właśnie krasnoludom i ich tragicznej, smaganej konfliktami wewnętrznymi historii.
W książce znajdziemy dziesięć opowiadań, których akcja toczy się w tym samym uniwersum na przestrzeni blisko 1300 lat. Ich bohaterami są członkowie trzech krasnoludzkich klanów - Młotodzierżców, Wietrznostopych oraz Mrocznych Kowadeł. Członkowie każdego z nich różnią się od pozostałych zarówno wyglądem, głównie kolorem skóry, jak i umiejętnościami. Możemy też zaobserwować, jak wraz z nastaniem bezkrólewia ci, którzy do tej pory żyli obok siebie jako sąsiedzi i przyjaciele, zaczynają zwracać się przeciwko sobie, a do głosu dochodzą uprzedzenia i krzywdzące stereotypy.
Opowiadania są różnej długości i muszę przyznać, że najlepszymi okazały się te najkrótsze. Najbardziej zapadło mi w pamięci pierwsze z nich, otwierające zbiór i pokazujące niejako początek konfliktu, który miał destrukcyjny wpływ na kilka kolejnych pokoleń. Nie jest długie, ale wyraźnie zarysowana puenta sprawia, że przykuwa uwagę. Gorzej z tymi dłuższymi - mimo że rozumiem zamysł autora oraz wydaje mi się, że wiem, co chciał w nich przekazać - zdają się dosyć rozwleczone, przez co trudno na nich skupić uwagę. Co jeszcze raz potwierdza tezę, że pisanie opowiadań jest często trudniejsze niż tworzenie powieści. Niemniej całość wypada fabularnie całkiem dobrze i spójnie, zwłaszcza jeśli weźmiemy pod uwagę, że mamy do czynienia z debiutem.
W sposobie przedstawienia krasnoludów wyraźnie widać inspirację Tolkienem, do której zresztą autor przyznaje się w krótkim wstępie. Na szczęście niniejsze krasnoludy mają również własny, oryginalny rys, widoczny chociażby w różnych kolorach skóry oraz wewnętrznych konfliktach opartych dokładnie na tym samym, na czym bazuję te międzyludzkie - braku akceptacji dla inności. To, co odmienne, jest złe, a honor jest często rozumiany opacznie i groźba zhańbienia się w oczach pobratymców prowokuje czasem bohaterów do czynów, których w normalnych okolicznościach nigdy by się nie dopuścili.
Do mocnych stron publikacji zdecydowanie należy też wydanie. Chyba nie spotkałam jeszcze tak starannie i ładnie książki wydanej w ramach self-publishingu. Mamy tu format nieco większy od standardowego, twardą oprawę i dobrej jakości papier oraz druk. W środku znajduje się mapa, liczne zdobienia oraz kilkanaście ilustracji utrzymanych w skali szarości, które doskonale korespondują z treścią. Po tym względem, jest super.
Nie wszystko jednak takie jest i skoro już pochwaliłam, to teraz pora na bardziej gorzkie słowa. Poza wspomnianym miejscami “przegadaniem” niektórych opowiadań, w niektórych mamy do czynienia z tak częstymi przeskokami akcji, że wprowadzają one wrażenie chaosu. Nie można wtedy dobrze wczuć się ani w klimat danej historii, ani związać bliżej z bohaterami.
Autor posługuje się całkiem niezłym warsztatem i ładnym, literackim językiem. I tu pojawia się drugi problem - niektóre z postaci mówią zwyczajnie zbyt “książkowo”, by brzmieć naturalnie. Taki przykład - pewien krasnolud (dodam, że niewykształcony, na co dzień pracujący jako swego rodzaju strażnik) zostaje zaczepiony w przez dwóch innych, wyraźnie agresywnych i szukających zatargu. Jak reaguje?
- Tak, mam w sobie krew Wielkiego Klanu Mrocznych Kowadeł […]. Doskonała obserwacja, panowie. Choć trywialna. […]
- Powiedziałem, że bylibyście w tej chwili bardziej przydatni królestwu, nawet stojąc i podpierając ściany. A już z pewnością byłoby to mniej haniebne niż zaczepianie przypadkowych przechodniów z niczym niepopartymi oskarżeniami. Zejdźcie mi z drogi, powtarzam.
Czyli tak, idziecie ulicą, zaczepia Was dwóch typków, wyzywają Was od “czarnuchów” (bo do tego sprowadzały się ich wyzwiska”, a Wy rzucacie takimi przemowami? Nie trzyma mi się to kupy. Tak po prostu.
Kolejna problematyczna kwestia dotyczy opowiadania “Śmierć wojownika”, w którym pojawiają się orkowie. Tutaj autor całkowicie odszedł od utartych schematów, ponieważ są oni wypisz-wymaluj kalką ludów arabskich, z bardziej tylko zaostrzonymi rysami. Są określani mianem “najeźdźców ze wschodu”, noszą luźne szaty, zakrywaj twarze chustami i walczą mieczami o długich, zakrzywionych ostrzach. Dodajmy do tego jedną z tych orkowskich wojowniczek, która nazywa się Yameela al-Quasim i nosi na tarczy rysunek skorpiona. Przyznaję, że nie rozumiem tego zabiegu. Jeśli już wprowadzać elementy kultury wschodniej do powieści fantasy, to po co nadawać im miano “orków”, skoro nijak się do nich nie mają. Zwłaszcza, że we wszystkich innych elementach kreacji świata autor raczej trzyma się blisko utartych skojarzeń.
Podsumowując, nie jest to zbiór pozbawiony wad, lecz jednocześnie całkiem przyzwoity debiut. Zarówno autor, jak i samo uniwersum mają potencjał, dlatego jestem ciekawa, co jeszcze Maciej Para chowa w zanadrzu. Może wkrótce się przekonamy?
Spodobał Ci się ten post? Nie przegap kolejnych, będzie mi miło, jeśli mnie polubisz :)
Komentarze
Prześlij komentarz