Seria Wojny Wikingów to prawdziwy fenomen. Liczy już dwanaście tomów, a jedynie w jednym widać było spadek formy autora. Za mną właśnie Miecz królów i co tu dużo mówić, jest świetny i w niczym nie ustępuje poprzednikom!
Od wielu lat jestem wielką fanką twórczości Bernarda Cornwella, o czym z pewnością wiecie, jeśli zaglądacie choćby co pewien czas do Kącika z książką. Od stycznie ubiegłego roku, odkąd Wydawnictwo Otwarte wznowiło cykl i wydawało go z godną podziwu systematycznością, regularnie zachwycałam się kolejnymi tomami i zachęcałam Was do sięgnięcia po historię Uhtreda Ragnarsona. Teraz będziecie mieć chwilę oddechu, ponieważ Miecz królów to ostatnia jak dotąd wydana część. Nawet na stronie autora brak jest informacji o kolejnej, ale sądząc po zakończeniu i posłowiu po prostu musi się ona ukazać.
[Uwaga, poniższy akapit może zawierać spoilery do poprzednich tomów, więc jeśli dopiero zaczynasz przygodę z Wojnami wikingów, przejdź od razu do kolejnego akapitu.]
Uhtred, jak to Uhtred, nie może zagrzać długo miejsca w jednym miejscu. Odzyskał wprawdzie rodową siedzibę, co było głównym celem jego życia, jednak kilka miesięcy spokoju już daje mu się we znaki. Dlatego gdy zaczynają znikać łodzie z rybakami będącymi jego poddanymi, pan Bebanburga nie waha się ani chwili – zbiera swoją załogę i wyrusza na poszukiwanie winnych. Nie spodziewa się jednak, dokąd powiedzie go los. Przyjdzie mu też zmierzyć się z bolesnym faktem, że nie jest już młodzieniaszkiem i nie jest niepokonany...
Trudno jest pisać o kolejnym z rzędu tomie bez powtarzania tego, co się już powiedziało kilka razy, skoro wszystkie stanowią spójną całość i mają te same zalety. W przypadku Wojen wikingów do najważniejszych atutów należą dwa elementy – kreacja postaci, zwłaszcza głównego bohatera, oraz realia epoki oddane z pieczołowitością i rozmachem.
Uhtred ma w sobie to coś. Jest świetnym wojownikiem, za młodu porywczym i nieco szalonym, obecnie wykorzystującym głównie zdobyte przez lata doświadczenie, chociaż nadal wpadającym w kłopoty przez swoją gorącą głowę. Nie stracił pazura, mimo że przez postronnych jest już postrzegany jako starzec. To on gra pierwsze skrzypce i to na nim koncentruje się uwaga czytelników, ale na szczęście i z korzyścią dla całej historii, Cornwell niemal z równą pieczołowitością przedstawił postaci drugoplanowe, do których czytelnik przywiązuje się równie mocno, co do głównego bohatera (zgadza się, uwielbiam Finana!).
Nie sposób też nie zachwycać się całym historycznym i społecznym tłem powieści. Akcja toczy się w X wieku, gdy znana nam Anglia była dopiero w powijakach. Wprawdzie trzeba mieć na uwadze, że mamy przed sobą fikcję literacką, jedynie bazującą na faktach, ale Cornwell doskonale pokazuje, że znani nam z kart podręczników władcy i rycerze byli zwykłymi ludźmi, nierzadko targanymi sprzecznymi emocjami, czasem po ludzku nikczemnymi. Podobnie zresztą jak i duchowni, ze świętymi mężami na czele, chociaż trzeba przyznać, że niechęć autora do Kościoła Katolickiego nie jest już w tym tomie tak ostentacyjna.
Mówiąc krótko, seria nadal trzyma bardzo wysoki poziom. Jeśli lubicie opowieści o wikingach, ta jest najlepszą z nich. Gorąco polecam!
Przeczytaj także:
4. Pieśń miecza
Za ponowne spotkanie z Uhtredem serdecznie dziękuję Wydawnictwu Otwartemu.
Spodobał Ci się ten post? Nie przegap kolejnych, będzie mi miło, jeśli mnie polubisz :)
Komentarze
Prześlij komentarz