Nie będę zdradzać szczegółów fabuły, by nie psuć niespodzianki tym czytelnikom, którzy za lekturę sagi dopiero się zabierają. Zdradzę jedynie, że Martin w charakterystyczny i lekki (dla siebie, nie dla czytelnika) sposób pozbywa się niektórych starych bohaterów, jednocześnie wprowadzając na scenę nowe postaci.
Lepiej poznajemy tereny w poprzedniej części jedynie wspomniane. Zostaje rozwinięta historia Dany, a dzięki Jonowi poznajemy świat za Murem. Wątki fantastyczne pojawiają się coraz częściej, nie jest to jednak czary-mary za pomocą różdżki, ale przede wszystkim elementy dawnej, pierwotnej magii. Okazuje się bowiem, że chociaż większość bohaterów powieści nie wierzyła w jej w istnienie, ta nie tylko nie zniknęła, a wręcz przeciwnie – ma się znakomicie. W przeciwieństwie do pierwszego tomu sagi, gdzie magia wprawdzie była obecna, ale gdzieś w tle, w Starciu królów za to niejednokrotnie odgrywa znaczącą rolę w istotnych wydarzeniach, choćby w jednej z bitew. Nie tylko tajemne moce się ujawniają, okazuje się, że istoty uważane za legendarne lub wymyślone także istnieją. I już niedługo ma się o tym przekonać całe Westeros.
Martin nadal stosuje narrację z punktu widzenia różnych postaci, co jest nie tylko ciekawym zabiegiem, ale też pozwala na zgrabne przeskakiwanie między różnymi wątkami bez wprowadzania wrażenia chaosu. Jestem nieustannie pod wrażeniem pieczołowitości, z jaką stworzeni zostali poszczególni bohaterowie. Nie są to płytkie, szablonowe postaci, ale głęboko przemyślane, wielowymiarowe osoby, które dają się poznać zarówno z dobrej, jak i złej strony. Nikt ani nic nie jest tu czarno-białe, nic nie jest jednoznaczne. Okazuje się, że nawet w łotrze można znaleźć pozytywny pierwiastek, ci “dobrzy” bohaterowie wcale nie są tak krystaliczni, zaś „dzicy” ludzie potrafią być bardziej cywilizowani niż książę krwi.
Opowieść stała się również bardziej brutalna i krwawa. Przedstawiony świat ogarnia wojenna pożoga, a wraz z nią śmierć, okrucieństwo i gwałty. Nikomu nie można ufać. Zniknęła ludzka empatia i wrażliwość, a honor przestał mieć jakiekolwiek znaczenie. Zamiast tego na porządku dziennym jest zdrada i to często z najmniej spodziewanej strony.
Niniejsze wydanie to wersja ilustrowana, która zachwyca nie tylko fabułą, ale też wyglądem. Twarda oprawa i elegancka okładka doskonale współgrają z wydaną w podobnym stylu Grą o tron. Wewnątrz znajdziemy kolorowe mapy, wstęp napisany przez Bernarda Cornwella oraz dobrej jakości papier. Całość zdobią ilustracje w podwójnej wersji – kolorowe i utrzymane w skali szarości. Z żalem tylko zauważyłam, że jest ich znacznie mniej niż w pierwszym tomie. Chociaż nadal oczarowują.
Podsumowując, jestem przekonana, że większość osób, które rozpoczęły lekturę Pieśni Lodu i Ognia, sięgnie po drugi tom natychmiast po zakończeniu pierwszego. A jeśli już go znacie, to i tak warto się skusić na ponowną lekturę dla tego właśnie wydania.
Komentarze
Prześlij komentarz