Jeden z najgłośniejszych i najlepszych debiutów tego roku. Berdo elektryzuje i przykuwa uwagę klimatyczną okładką już od chwili, gdy ukazał się w zapowiedziach. I w pełni spełnia pokładane w nim oczekiwania, chociaż lektura nie jest łatwa emocjonalnie i potrafi skopać czytelnika po najwrażliwszych częściach ciała.
Bieszczady, koniec lat 90. Tytułowy Berdo, oficjalnie znany jako Michał Mosler, to trzydziestoośmioletni kłusownik, twardy, nieprzyjemny i stroniący od ludzi. Samotnie wychowuje kilkuletniego synka, Radka. Prawdziwsze byłoby jednak stwierdzenie, że chłopiec chowa się sam, pod opieką sędziwego Millionen Jahren, miejscowego malarza ikon. Berdo nie ma dla niego ani czasu, ani cierpliwości. Zajęty kolejnymi zleceniami i szukający ucieczki przed własnymi demonami, zdaje się dostrzegać syna tylko wtedy, gdy ten zrobi coś nie po jego myśli.
Świeżo po lekturze powiem tak – nie wierzę, że to debiut, nie ma takiej opcji. Powieść jest dopracowana w najdrobniejszych szczegółach, a całości dopełnia bardzo dobry warsztat pisarski autorki. To nie jest po prostu historia izolującego się od świata kłusownika i jego syna, ale pełna wyrazu, wielopoziomowa opowieść, którą można interpretować na różny sposób. Która wzbudza całą gamę emocji; często niełatwych i bolesnych, a jednocześnie potrzebnych i rozpalających w człowieku nadzieję, że nawet w największej ciemności może tlić się promyk nadziei. I że nigdy nie jest za późno, by coś zmienić.
Pierwsze, co rzuca się w oczy, to kontrast między ojcem a synem. Berdo zdaje się całkowicie pozbawiony uczuć wyższych. Nie ma oporów, by polować na zagrożone gatunki. Nie waha się przed zastrzeleniem własnego psa i to na oczach dziecka. Wobec Radka jest szorstki i oschły, jakby nie zdawał sobie sprawy, że z każdym dniem swoim zachowaniem powiększa przepaść między nimi i wzbudza w chłopcu przede wszystkim strach, w którym z czasem zaczyna także kiełkować ziarenko buntu i nienawiści. Chłopiec, wrażliwy i dojrzały na swój wiek, nie jest w stanie pogodzić się z tym, że ojciec zarabia na życie kłusownictwem. Że ma na rękach krew zwierząt, które on sam regularnie obserwuje i szkicuje w towarzystwie Millionen Jahren. Serce się ściska na widok tego dziecka, samotnego i odtrąconego, zmuszonego do życia, które nie powinno być pisane żadnemu człowiekowi. Zwłaszcza tak małemu.
Berdo możemy więc traktować jako swoistą powieść drogi, jaką mają do pokonania ojciec z synem, by odnaleźć się na nowo, a właściwie po raz pierwszy. Drogi zarówno w dosłownym tego słowa znaczeniu, ale też wędrówki czysto metaforycznej, gdy do ojca dociera, co może utracić, a syn zaczyna dostrzegać więcej niż tylko to, co widoczne dla oka.
Druga istotna kwestia poruszona przez autorkę to nasze relacje z dziką przyrodą. Nie może być chyba większego kontrastu niż obraz zakładającego wnyki kłusownika i wrażliwego dziecka, dla którego to samo zwierzę jest cudem samym w sobie, żywą istotą, którą można podziwiać i cieszyć się jej widokiem. Czy nie powinniśmy odnaleźć w sobie właśnie to dziecięce postrzegania wokół nas? Zdecydowanie tak, chociaż obawiam się, że do zapalonych myśliwych raczej to subtelne przesłanie mogłoby nie trafić.
Podsumowując, powieść Anny Cieślar porusza na wielu poziomach, pozostawiając czytelnika z całą gamą emocji i refleksji. Nie zawsze są one przyjemne, często trudne i przygnębiające, ale nie o to chodzi w literaturze, by tylko nas cieszyła. Czasem potrzebne są i takie lektury, które zdzielą nas obuchem po głowie i sprawią, że zatrzymamy się na chwilę, by zastanowić się nad tym, co naprawdę liczy się w życiu. Polecam.
Książkę przeczytałam w ramach wyzwania Trójka e-Pik.
Za egzemplarz książki do recenzji serdecznie dziękuję Wydawnictwu Znak.
Spodobał Ci się ten post? Nie przegap kolejnych, będzie mi miło, jeśli mnie polubisz :)
Komentarze
Prześlij komentarz