"Dwadzieścia lat ciszy" Przemysław Wilczyński

Nie lubię źle pisać o książkach ani zniechęcać potencjalnych czytelników do lektury, ale czasami inaczej się nie da. Dwadzieścia lat ciszy to powieść, która mogła być świetna, lecz niestety okazała się totalną klapą. Jedyne, co w niej dobre, to pomysł i potencjał, który niestety został zaprzepaszczony. 

 


Opis na okładce przyprawia o ciarki, podobnie jak prolog. W Raciborzu pojawia się czarna furgonetka, przemykająca bezszelestnie po ulicach niczym drapieżnik wypatrujący ofiary. Tam, gdzie ktoś dostrzega auto, wkrótce ginie dziecko. Bez śladów, bez świadków. Maluchy i nastolatki rozpływają się w powietrzu. Jaką tajemnicę kryje w sobie samochód, nie bez powodu nasuwający skojarzenie z owianą złą legendą Czarną Wołgą? 

 

Troje bohaterów, których drogi niespodziewanie się krzyżują, postanawia wyjaśnić zagadkę demonicznego samochodu. Są zupełnie różni i pochodzą z całkiem odmiennych światów, ale łączy ich determinacja. Bogna zbliża się do sześćdziesiątki i od dwudziestu lat bezskutecznie poszukuje swojej zaginionej córeczki. Jest przekonana, że jej Anastazja też padła ofiarą kogoś kryjącego się w czarnym aucie. Hubert, dawny wojskowy, obecnie żyjący na ulicy, walczy z własnymi traumami, a jednym ze sposobów na ich zwalczenie zdaje się rozwikłanie tajemnicy zaginięć. Wreszcie Niko, wrażliwy nastolatek, prześladowany przez lokalnego bandziora i tyranizowany przez despotycznego ojca. Ma dar, o którym nie lubi głośno mówić - wyczuwa zło, które jest dla niego niemalże namacalne. A czarna furgonetka aż nim emanuje. 

 

Zacznijmy od bohaterów. Pozornie wszystko powinno być dobrze – niby są różnorodni, a jednak zdają się papierowi i nienaturalni. I posługują się niemal takim samym językiem (przypominam - nastolatek, były wojskowy i pani w mocno średnim wieku). Jedyny rys charakterystyczny to używane często przez Niko słowo “psiakostka”, która wprawiła mnie w totalne osłupienie. Pokażcie mi trzynastolatka, który tak mówi i jest to wyraz najbliższy przekleństwu w jego języku? Rozmowy między postaciami są drętwe, nienaturalne i sztuczne. Ludzie tak nie rozmawiają...  

 

Do wspomnianej wcześniej trójki należy jeszcze dodać Blachę, psychopatę, który ucieka ze szpitala psychiatrycznego. Dodam, że jego ucieczka polega właściwie na zwykłym wyjściu z placówki nocą - nikt nikogo nie pilnuje, nie obserwuje. Człowiek, który jest ewidentnie mocno zaburzony, tak po prostu wychodzi, pozostawiając za sobą trupa innego pacjenta i... nikt go nie szuka.  

 

Dziwna bierność opanowuje policję i inne służby również w związku z serią porwań i wspomnianym już czarnym samochodem. Funkcjonariusze i śledczy nie robią - niespodzianka - nic. Giną kolejne dzieci, pojawia się wątek czarnego samochodu, wreszcie sam samochód, a policja nawet nie łączy ze sobą spraw. Jedyna policyjna akcja kończy się zaprowadzeniem podejrzanego auta na parking przy komisariacie, na który - ponownie – bez żadnych problemów wchodzą sobie osoby postronne i przeglądają wszystko, co tylko chcą. Przy całkowitym lekceważeniu ze strony dyżurującego obok funkcjonariusza. Ja wiem, że nasze służby nie zawsze dają z siebie wszystko i mają na koncie wpadki, ale chyba jednak bez przesady... 

 

To, co jednak dobiło tę powieść to ewidentny brak pomysłu autora na zakończenie. Jest dziwne i niewiele wyjaśnia. Może za to sugerować chęć kontynuacji, a to – przyznam szczerze - niepokoi mnie bardziej niż sama powieść.  

 

Dwadzieścia lat ciszy miało być trzymającym w napięciu thrillerem z elementami grozy. Okazało się raczej słabą powieścią, która nie tylko nie przeraża, ale wręcz nudzi podczas lektury. Z przykrością, nie polecam. 



Za egzemplarz książki do recenzji dziękuję Wydawnictwu Akurat.


Spodobał Ci się ten post? Nie przegap kolejnych, będzie mi miło, jeśli mnie polubisz :)

Komentarze