Wprawdzie za oknem temperatury sięgają trzydziestu stopni, ale ostatni weekend literacko spędziłam w znacznie mroźniejszych klimatach. Dom Maynarda zapewnił mi dawkę doskonałej lektury, której zdecydowanie było mi w ostatnich dniach trzeba.
Przełom 1972 i 1973 roku. Mroźna zima gdzieś w leśnych ostępach stanu Maine, tak doskonale znanego miłośnikom grozy dzięki powieściom Stephena Kinga. Dwudziestokilkuletni Austin Fletcher, weteran wojny w Wietnamie, zmagający się z zespołem stresu pourazowego, przyjeżdża do niewielkiego miasteczka Belden, by odnaleźć dom, który zapisał mu w testamencie przyjaciel z Wietnamu, tytułowy Maynard. Mężczyzna zginął w trakcie wojny, a ponieważ Austin obiecał mu, że przyjmie jego dom, wypełnienie tej obietnicy traktuje śmiertelnie poważnie.
Na miejscu okazuje się, że wspomniany dom to nieduża chatka położona w znacznej odległości od miasteczka, w ostępach głuszy, gdzie jedynymi towarzyszami Austina byłyby dzikie zwierzęta. Fletcher nie waha się jednak ani chwili, czując, że właśnie odnalazł swoje miejsce na ziemi. Docierają do niego plotki o ponurej historii domu, zbudowanego na fundamentach chaty należącej do wiedźmy, która przed laty została powieszona na rosnącym w pobliżu drzewie. Drzewie, które nie rzuca cienia i wywołuje ciarki nawet w biały dzień. Mężczyzna uznaje, że opowieści te są jedynie lokalną ciekawostką, podkoloryzowaną jeszcze na potrzeby przybysza z zewnątrz. W końcu każdy obcy to dobry obiekt do zabawy, prawda? Przekonuje się jednak, że w każdej opowieści jest ziarno prawdy... czasem naprawdę duże.
Na pierwszy rzut oka mamy do czynienia ze sztampową historią grozy – stary, nawiedzony dom, wiedźma i dziwne zjawiska, których doświadcza osamotniony bohater, zwłaszcza nocą, gdy do głosu dochodzą także jego prywatne traumy. Nic bardziej mylnego - Dom Maynarda ma do zaoferowania znacznie więcej. Owszem, warstwa grozy przemawia do wyobraźni. Wprawdzie nie mrozi krwi w żyłach, nie sprawi, że będziecie spać przy zapalonym świetle, ale wywoła niepokój, da Wam tę nutkę niepewności (zwłaszcza nocą), czy aby na pewno nic nie czai się w mroku bądź tuż na granicy widzenia. Czy dźwięki roznoszące się w środku nocy mają naturalne źródło, czy też wywołuje je coś, czego absolutnie nie powinno tam być?
To jednak nie wszystko. Herman Raucher wzbogacił tę historię o świetnie skrojoną warstwę psychologiczną. Główny bohater jest człowiekiem z krwi i kości, w dodatku doświadczonym mocno przez doświadczenia wojny, ale i przez własną rodzinę, chociaż akurat ten aspekt sygnalizuje nam zaledwie jedna scena, w której Austin rozmawia przez telefon z rodzicami. Znacznie istotniejsza jest trauma wyniesiona z Wietnamu. Mężczyzna właściwie nigdy nie opuścił do końca dżungli. Podświadomie nadal jest na wojnie, oczekuje zagrożenia, jest spięty i przygotowany do obrony. Nocą, w snach powraca ponownie do Wietnamu, a granica między rzeczywistością a majakami staje się znacznie cieńsza.
Wydawnictwo Vesper po raz kolejny stanęło na wysokości zadania. Odświeżyli nietuzinkową powieść sprzed lat, którą warto podsunąć każdemu miłośnikowi grozy i wydali ją w klimatycznej, doskonale komponującej się z treścią szacie graficznej. Ilustracje autorstwa Macieja Kamudy mają w sobie bliżej nieokreślone “coś”, wywołują niepokój, przyciągają spojrzenie.
Mówiąc krótko, Dom Maynarda to doskonała lektura, pozostająca w pamięci z wielu powodów. Warto sięgnąć!
Za egzemplarz książki serdecznie dziękuję Wydawnictwu Vesper.
Komentarze
Prześlij komentarz