Miniony tydzień dał mi w kość, a powrót do pracy – mimo że z jednej strony całkiem przyjemny - okazał się znacznie bardziej wyczerpujący niż się spodziewałam. Z tego względu czas na lekturę skurczył się paskudnie i nie mogłam tak szybko pochłonąć Domu łańcuchów, jak miałam to w planach. Teraz jednak książka już za mną i mogę stwierdzić jedno - Malazańska Księga Poległych jest świetna (tak, wiem, to nic nowego, krzyczę tak od pierwszego tomu, a to już jest czwarty z kolei).
Dom łańcuchów to kontynuacja wydarzeń z drugiego tomu, Bram Domu Umarłych i w znacznej mierze dotyczy wątku Felisin i Tavore, sióstr kapitana Parana, które los ustawił po dwóch stronach wojennego konfliktu. Felisin, jako Odrodzona sha’ik, stoi na czele Tornada Apokalipsy, które rzuca wyzwanie malazańskiej armii, dowodzonej przez Tavore, pełniącą funkcję przybocznej cesarzowej. Pierwszą z sióstr napędza nienawiść za wyrządzone jej zło, druga nie ma świadomości, z kim tak naprawdę walczy.
Jednak chociaż ich historia stanowi znaczną część fabuły, pojawia się tu również mnóstwo innych wątków. Steven Erikson już od pierwszego tomu pokazał, jak zróżnicowany i bogaty w szczegóły jest stworzony przez niego świat. Obok znanych już czytelnikom bohaterów, magów, jednopochwyconych czy różnorodnych humanoidalnych ras, pojawiają się ciągle nowe. Zwłaszcza jedna zasługuje na szczególne uznanie – starożytni i długowieczni Teblorzy. Przyznam szczerze, że wątek wojny na Świętej Pustyni Raraku niespecjalnie mnie zainteresował i mogłabym stwierdzić, że niniejszy tom jest najsłabszym z wszystkich dotąd przeze mnie przeczytanych, gdyby nie postać Teblora Karsy Orlonga.
Nie mogę się już doczekać kolejnego tomu. A jeśli jeszcze nie znacie tej serii, sięgnijcie koniecznie!
Komentarze
Prześlij komentarz