Kres stworzył niesamowity, podzielony na dwie części świat. Jedna część została stworzona przez Pasma Szerni, dzięki której wyłoniły się trzy inteligentne gatunki: ludzie, koty i sępy (tych ostatnich jeszcze w bieżącym tomie nie znajdziecie). Dla kontrastu drugą połowę świata pokryły Wstęgi Aleru, z którego wyłoniły się obdarzone rozumem bestie rodem z najgorszych ludzkich koszmarów - o odrażającej fizjonomii, krwiożercze, okrutne i brutalne.
Od dawna słuchałam "achów" i "ochów", jak świetna jest to seria i na szczęście okazało się, że nie było w tych pochwałach ani grama przesady. Teraz zaczynam właśnie pierwszą część "Pani Dobrego Znaku" :)
Zarówno opis fabuły, jak i okładka sugerują, że mamy przed sobą dość tradycyjny western. Nic bardziej mylnego. Zresztą, jeśli macie za sobą lekturę poprzedniego tomu, doskonale wiecie, że w powieściach McMurtry’ego znajdziemy znacznie więcej. Owszem, mamy tu do czynienia z teksaskimi i meksykańskimi miasteczkami i bezdrożami, mamy kowbojów, ranczerów i szeryfów. Są tu napady na pociąg, ściganie bandytów, strzelaniny i saloony. Ale przede wszystkim mamy do czynienia z bohaterami, którzy są ludźmi z krwi i kości i mamy przejmujący do bólu realizm. To nie opowieść o barwnej przygodzie, bohaterskich rewolwerowcach i szczęśliwym zakończeniu. Zamiast tego otrzymujemy historię pełną bólu, cierpienia i niesprawiedliwości - życie nie jest fair i oczekiwanie, że prawość zatriumfuje może zakończyć się gorzkim rozczarowaniem.
To co rozpoczyna się jak dosyć klasyczna gotycka powieść z demonicznym domostwem w tle po pewnym czasie coraz wyraźniej zmienia się w powieść grozy. Wprawdzie nie mogę powiedzieć, że ostateczne wyjaśnienie zagadki domu mocno mnie zaskoczyło (autorka podrzuciła wcześniej kilka wskazówek, które sugerują, w jakim kierunku potoczy się fabuła), ale to nic nie szkodzi. Do ostatniej strony czytałam książkę z zapartym tchem i prawdziwą przyjemnością.
Diane Setterfield porywa czytelnika równie gwałtownie i mocno, jak czyni to w powieści stworzona przez nią bohaterka. Powieść liczy 450 stron, a najchętniej pochłonęłabym ją na raz. Skoczyło się na trzech podejściach, w tym to ostatnie rozpoczęło się o piątej rano i pierwszej kawie. Będę niedługo marudzić, że zawodowe deadline’y czekają, ale przyznaję bez skruchy, że warto było przedłożyć lekturę nad inne zobowiązania.
Podobnie jak było to w przypadku poprzedniej powieści (Była sobie rzeka), tak i tym razem trudno jest przyporządkować Trzynastą opowieść do jednego gatunku. Gdyby jedynie streścić jej fabułę, wyszłaby zapewne zwykła powieść obyczajowa, jednak dzięki niesamowitemu klimatowi, nastrojowi łączącemu w sobie niepokój, tajemniczość, wreszcie elementy grozy, jest ona zdecydowanie czymś więcej. Nie wszystko jest tu powiedziane wprost, nie wszystko jest dosłowne. Niektórych rzeczy musimy domyślić się sami, niektóre są pozostawione naszej własnej interpretacji.
Ależ to była fascynująca lektura! Piękna, wciągająca, mimo że miejscami wywołująca przygnębienie i poczucie niesprawiedliwości. Niewiele jest osób, które tak wspaniale potrafią opowiadać o dzikiej przyrodzie jak Barry Lopez, autor między innymi rewelacyjnych Arktycznych marzeń, jednej z najlepszych książek poświęconych Dalekiej Północy, jakie miałam okazję czytać.
Komentarze
Prześlij komentarz